Rozdział 4

 

Midas. Dystrykt Trzeci. Mistral Park – sporych rozmiarów centrum kongresowe otaczały przeróżne pawilony wszelkich rozmiarów i rodzajów. Od głównej atrakcji „Lhasy” przez „Aleję Casino” i „Instytucje Rozrywkowe”, odwiedzający mieli niedaleko do Dziedzińca Cudów, który można było nazwać istnym obliczem Midasu.

 

Zbliżał się dzień Aukcji. Całe miasto ogarnęła gorączka niecierpliwości, krzątaniny i przepychanek, która w bardzo krótkim czasie osiągnęła rekordowy poziom. Okrzyki przepełnione podnieceniem dochodziły nawet do Owalnego Placu, na którym zwykle panowała zupełna cisza.

 

Zgodnie z obietnicą Kyrie, pogłoski na temat Aukcji wkrótce wypełniły wszystkie bary i puby w Ceresie. Chociaż mogłoby się zdawać, że co tutejszych mieszkańców to miałoby obchodzić? Może to dlatego, że Akademia po pięcioletniej przerwie postanowiła znów wystawić na Aukcji swoje produkty?

 

 

 

Riki z kumplami siedzieli w Knajpie Herma.

 

- No to jak w końcu? Idziemy!? - błagał Kyrie włażąc Sidowi na kolana - Za samo oglądanie się nie płaci. Musimy przecież od czasu do czasu zapomnieć o robocie i po prostu odpocząć, nie? A jak się poszczęści to może jeszcze na piwo zarobimy.

 

Sidowi najprawdopodobniej nie przeszkadzało, że Kyrie na nim siedział ale kiedy ten zaczął bez większej przyczyny bawić się jego uchem, Sid mimowolnie się napalił. Niespiesznie podniósł wzrok na Rikiego, jakby pytając o pozwolenie byłego lidera.

 

- Yo, co powiesz, Riki?

 

- Jak chcesz, to idź – rzucił ten nie okazując żadnego zainteresowania ani Aukcją, ani pomysłem, żeby gdziekolwiek w ogóle iść.

 

Sid wzruszył ramionami, a twarz Kyrie wykrzywił grymas niezadowolenia.

 

- Co z tobą nie tak? Octu żeś się napił? Niby co masz lepszego do roboty? - Kyrie atakował Rikiego pogwałcając swojego rodzaju zwyczaj członków bandy, którzy zwykli stawiać upodobania byłego lidera ponad swoimi. - Musisz mieć jakąś przyczynę z powodu której nie chcesz iść.

 

I gdy Riki wreszcie zwrócił na niego uwagę, dodał:

 

- Może spodziewasz się, że spotkasz tam kogoś kogo byś nie chciał spotkać?

 

- Mam to gdzieś – strzelił chłopak tak, jakby cała ta rozmowa straciła jakikolwiek sens i była niewarta nawet skrawka jego uwagi.

 

- Więc postanowione! Czasem trzeba wyjść na miasto w gronie przyjaciół! - sarkastycznie powiedział Kyrie i z wyraźną satysfakcją wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

 

- A rób co chcesz – syknął Riki na tyle cicho, by nikt go nie usłyszał i się odwrócił. Może to ta wścibskość Kyrie, który nadal miał 17 lat, tak bardzo mu zbrzydła? A może nie podobał mu się fakt, że podskakiwał mu dzieciak młodszy o zaledwie trzy lata? Chociaż nie, to nie to...

 

Tak naprawdę Riki nie mógł zdzierżyć nie tego nachalnego wyrazu dziwnych różnobarwnych oczu, którymi wywiercał w nim dziurę Kyrie, lecz tego, że w dzieciaku dostrzegał samego siebie. Swoją dokładną kopię. Obraz sprzed trzech lat.

 

Kyrie nie rozumiał, że jest niczym żaba, która wpadła do studni. Nie zdawał sobie sprawy z tego, ile sił i pasji oddawał tej zaśmieconej ziemi, a złapać udawało mu się zaledwie iluzje wydobywające z dna i wypełzające przez gardło butelki Stouta w momencie, kiedy robił wdech.

 

Początkowo Riki tego nie zauważał i nie zwracał na Kyrie żadnej uwagi prócz faktu jego kolorowych oczu. Wkrótce jednak zaczął zauważać w nim cień tego młodzieńca, którym sam był kilka lat temu. I z tym podobieństwem nie sposób się było nie zgodzić.

 

Ledwie dotknęła go ta myśl, jak wspomnienia wyrwały się z przeszłości i jednym machnięciem obróciły te trzy puste lata w nicość. Obcowanie ze swoją byłą formą, która normalnie nie powinna istnieć w obecnym świecie, było rzeczą niebywałą. „Nie mogę uwierzyć, że kiedyś byłem na jego miejscu”. To uczucie było na tyle silne, że Riki nieświadomie zaciskał mocniej zęby i przełykał gorzką gulę w gardle.

 

Chłopak wrócił do ojczystych slumsów bo tu mógł odetchnąć nie zwracając na siebie zbędnej uwagi. Zakasłać, aby uspokoiło się jęczące, ściśnięte skurczem gardło. Rozprostować oniemiałe ręce i nogi. Robić to, co zechce. Poczuć smak wolności.

 

Dziwne to uczucie. Po odejściu z Bizonów codzienna nuda była nieprzenikniona, bez nadziei na zmianę w przyszłości. Od tego chciało się rzygać. Teraz jednak było to na wagę złota.

 

Nie zwracając uwagi na samotność wyśmiewającą jego słabości, które chciał za wszelką cenę pokonać, ani na poniżający fakt, że uważano go za przegranego, Riki stał się jeszcze bardziej uparty i wymagający, ale tu się nic nie zmieniło. Jego honor był rozbity, zmężniałe ciało zostało otrute winem i musiało minąć niemało czasu, zanim ten zmarniały i posępny Varja odzyska swoją byłą potęgę.

 

Podczas gdy w otaczającym go okrucieństwie Riki bezpowrotnie tonął w cuchnącym szambie będącym mu niegdyś kołysanką, przeszłość, której nigdy nie zamierzał zostawiać za sobą, z czasem bledła.

 

Tylko, że on się przecież naprawdę zmienił! Więc dlaczego jego towarzysze wciąż traktowali go tak samo, jak kiedyś?! Riki miał wrażenie, że obnosząc się ze swoją pychą i arogancją za późno zrozumiał jak bardzo jest to bezcelowe.

 

 

Wyśmiewanie i oczernianie ze strony mieszkańców slumsów były niczym w porównaniu z tym, przez to przeszedł Riki. Przełknięcie kilku obelg to banał.

 

Oczywiście to nie te myśli sprowadziły go tu z powrotem.

 

I mimo wszystko to właśnie obecność Kyrie poruszała stare rany i rozpalała ogień przeszłości. Wspomnienia o naiwnie aroganckiej młodości, o zabawie w niebezpiecznego przestępcę wypływały tuż przed jego twarzą w pełnej krasie. Serce nie zaznało spokoju i przez topiącą się maskę chłodnej obojętności w jego oczach żarzył się gorzki gniew.

 

 

 

Godzina dziewiąta trzydzieści. Midas. Dzień Aukcji. Dziedziniec Cudów po brzegi zapchany ludźmi, jeszcze upojonymi zachwytem zeszłej nocy. Pogoda była wspaniała. Czyste niebo bez jednej chmurki to niezbędny element każdego święta.

 

Porwany przez wicher podniecenia Kyrie mało nie wpadł na Rikiego.

 

- Jesteś jak trup! Rusz trochę nogami!

 

Guy, idący obok Rikiego w stronę Mistral Parku obrzucił Kyrie uważnym spojrzeniem.

 

- Skąd w nim tyle energii?

 

- To jeszcze dzieciak.

 

- Dzieciak powiadasz...

 

- Co ma znaczyć ten uśmiech?

 

- Nie, nic. Po prostu coś sobie przypomniałem.

 

- A mianowicie?

 

- Wtedy, gdy byliśmy w Kolonii i Akademia wystawiła na Aukcji kilka swoich petów to było coś wspaniałego. Reszta podeszła do tego jakoś spokojniej, ale ty na miejscu nie mogłeś usiedzieć.

 

Riki milczał.

 

- Teraz już wiem, kogo mi przypomina Kyrie. Jest podobny do ciebie w młodości.

 

- Nie porównuj mnie do tego gówniarza.

 

- Och, przepraszam. Przecież ty już wtedy byłeś taki dorosły. I to pewnie właśnie dlatego tak się bałeś, że się zgubię i całą drogę trzymałeś mnie za rękę... Aj! Oj!

 

- Zamknij się i idź.

 

- Za co ty mnie bijesz? Po prostu wspominam stare czasy!

 

- „Zamknij się” znaczy „zamknij się”. Tak więc, zamknij się.

 

- Dobra, dobra.

 

Do otwarcia zostawało jeszcze trochę czasu, a ulica wiodąca na teren Aukcji była zapełniona ludźmi. Tego tłumu wystarczyło, aby cierpliwość Rikiego zaczęła się powoli kończyć.

 

Kyrie chłonął wszystko z ogromnym zapałem.

 

- Popatrzcie tylko na tych wszystkich ludzi! - powiedział raczej z zaskoczeniem niżeli z sarkazmem - Przecież to jakaś ludzka parada! Zaczynajmy już! Tu jest gorąco jak w piekle!

 

Luke cicho prychnął pod nosem.

 

- To tylko banda zboczonych, niewyżytych, bogatych zjebów. Poza tym, że my się bez przerwy upijamy tanim piwem, nie ma między nami większej różnicy.

 

- Ale wciąż, to jest fascynujące. Tyle różnych ludzi. Nie na co dzień ma się okazję obserwować petów Akademii. O czym oni myśleli, kiedy dopuszczali do oglądania wszystkich chętnych?

 

Kyrie nie zadał tego pytania komuś konkretnemu, ale wzrokiem na wpół nieświadomie odnalazł czarne oczy Rikiego, wyłoniwszego się z tłumu.

 

- A ty jak myślisz, Riki?

 

Normalnie Riki odwróciłby się beznamiętnie w drugą stronę, ale tym razem, co było wyjątkowo dziwne, spojrzał prosto w dziwnie kolorowe oczy Kyrie.

 

- Na początku wszyscy myślą coś w stylu „Chciałbym, żeby każdy mój dzień właśnie tak wyglądał...”, ale kiedy się patrzy na ceny początkowe to oczy wyłażą z orbit. To jak otrzeźwiające uderzenie w twarz. Tu są typy mające w bród pieniędzy i czasu oraz tacy, co nie mają nic. Gdy wszystko zostanie zrobione i powiedziane, nie ważne czy możesz zdać sobie sprawę i przyjąć do świadomości istnienie przepaści między tobą, a uprzywilejowaną klasą. Musisz po prostu z tym żyć jak z zadrą w dupie.

 

- Któż by pomyślał. Czasem nawet nasz Pan Największa Milczącość otwiera usta, żeby powiedzieć coś lewego - Kyrie patrzył na Rikiego niemalże ze strachem w oczach i uśmiechem zdradzającym ciekawość.

 

Guy i reszta spoglądali na nich wyrażając po cichu każdy swoją opinię:

 

- Ej, ej, znowu zaczynają.

 

- Każde ich spotkanie tak się kończy.

 

- Zasrańcu! Lewa to tu jest tylko twoja morda!

 

Ale w głowach mieli coś zupełnie innego: „Kyrie nigdy nie zrozumie. Jest jeszcze o sto lat za młody, żeby sprzeczać się z Rikim”.

 

Riki ciężko westchnął.

 

- Czy ja wiem, czy to coś wielkiego.

 

- Hę? Kilka lat różnicy robi z ciebie wszechwiedzącego starego pryka?!

 

- Mhm. Bo ty się ciągle popisujesz będąc zaledwie małym kawałkiem gówna nieznającym życia.

 

- Ha! A ty co myślisz, że w ciągu jakichś trzech lat stałeś się mega-super-duper-genialnym-mędrcem?! Dokładniej, to wtedy, gdy postanowiłeś zostawić tytuł lidera Bizonów dla szarej brudnej nicości! Żal mi ciebie, tyle ci powiem. Zostałeś złamany. Chociaż co ja tam wiem...

 

Zanim Kyrie zdążył cokolwiek jeszcze dodać, Norris zaserwował mu prosty strzał w szczękę ciężką pięścią.

 

- Za co to było?!

 

- Za to, że jesteś debilem. Zamknij ryj i daj nam wszystkim spokojnie odpocząć. 

 

- Ja tylko zobrazowałem fakty!

 

Odpowiedź zabrzmiała równie arogancko:

 

- No jasne, Kyrie. Tyle gówna pewno tryska z ciebie od momentu, kiedy nauczyłeś się samodzielnie gacie ściągać. Ale kiedy twój słodki obronny kocyk się porwie, uwierz mi, cały ten szajs wbije się z powrotem w twoją dupę.

 

Słowa te, rzucone bez większego przywiązania, miały w sobie jakiś odgłos, który trafił w czuły punkt Kyrie. Istny przekaz słów Rikiego zniekształcił się szyderczo w jego umyśle. Za głośno szczekasz jak na psa zbierającego resztki ze stołu Bizonów.

 

Nie okazując słabości ukradkiem obejrzał się na Sida i Norrisa. Na ich twarzach błyszczały uśmieszki pełne zrozumienia. Guy, który zwykle stawał po jego stronie bezsilnie westchnął.

 

Co za... Co to ma być?!” Myśli Kyrie latały chaotycznie napędzane nagłym wybuchem gniewu. W jednej chwili przepełniło go poczucie utraty własnego miejsca na tym świecie i strzeliło boleśnie gdzieś w potylicę.

 

- Za to ja się nigdy nie uginam! - eksplodowała złość wzmacniana poczuciem utraty.

 

- To się zamknij. Twoje paplanie zaczyna już wkurwiać – powiedział mu prosto w twarz Riki jawnie ignorując jego przepełnione furią spojrzenie.

 

Tylko przepaść dzieląca ich nie pozwoliła im rzucić się sobie do gardeł. W tej sytuacji wybuch emocji był nieco inny, cichy niczym dwie jaskrawe farby spadające obok siebie, ale nie mieszające się ze sobą.

 

Kyrie piłował Rikiego spojrzeniem nie ruszając się z miejsca. Dokładniej rzecz biorąc, po wejściu w konfrontację z byłym liderem Bizonów po raz pierwszy, po odczuciu jego zwykle rozlatanego spojrzenia, chłopak wpadł w taki szok, że nie mógł nawet mrugnąć. Po plecach rzeką płynął mu zimny pot, a od poczucia niewyobrażalnego uniżenia gardło bezsilnie zaschło.

 

- Chodź, Riki – Guy położył mu dłoń na ramieniu i w tej samej chwili zjawa zniknęła.

 

Zaledwie jeden gest i lodowaty błysk w oczach chłopaka zniknął.

 

Kyrie, wyrwawszy się w końcu z mocy jego czaru, poczuł w piersi powiew ulgi. Nie zdając sobie z tego sprawy, kilka razy zwilżył warki językiem.

 

- Ej, obudź się. Idziemy.

 

Mięśnie w całym ciele były tak nienaturalnie spięte, że kiedy Sid klepnął go po plecach, ten potknął się i wychylił mocno do przodu.

 

- Pierdol to! Minie jeszcze parę milionów lat zanim będziesz mógł zaczepić Rikiego.

 

- No niby tak. Przynajmniej gacie masz suche.

 

- Suche? To tylko dlatego, że się nie spotkali spojrzeniami.

 

- Powinieneś wysłać Guyowi kartkę z podziękowaniami.

 

Fakt, że tak otwarcie robiono mu kazania sprawił, że buntownicze instynkty Kyrie wybuchły ze zdwojoną siłą.

 

- Za co mam mu niby być wdzięczny?! - niesamowite, jak szybko zniknął przepełniający go przed chwilą strach.

 

- Skoro pytasz, znaczy, że nadal jesteś tym samym smarkaczem.

 

Znowu go poniżono. Kyrie zaczynał się poważnie wkurzać. Nie nazywajcie mnie smarkaczem! Trzy lata różnicy nie robią z was mędrców świata!

 

Bizonów z każdej strony opisywało wyrażenie „młodzi mędrcy", ale gdy tylko lider wyciągał białą flagę, cała reszta wycofywała się bez słowa. Cóż, biorąc pod uwagę, że żaden z nich nie trzymał urazy można było powiedzieć, że się po prostu wypalili.

 

Więc czemu, czemu wciąż trzymali się razem?! Przecież przepadł sam cel ich istnienia, ich opora wyparowała...

 

- Kurwa – zaklął na wydechu Kyrie wiercąc spojrzeniem plecy Rikiego i Guya, którzy ramię w ramię szli przed nim. Jeszcze mnie popamiętasz! Daj mi tylko szansę, to ci pokażę...

 

 

 

Szczęście nie wpadnie ci samo w ręce, jeśli będziesz siedzieć w miejscu – wiedział to z doświadczenia żyjąc w slumsach. Tak samo jak to, że możliwości nie pojawią się same z siebie. Z daleka dobiegały go plotki o tym, że Riki odchodzi z Bizonów na rzecz jakiejś większej sprawy. Miał wtedy piętnaście albo szesnaście lat, a to, co mógł zrobić Riki – Kyrie był tego absolutnie pewny! - mógł też zrobić on sam.

 

I mimo tego wciąż marszczył brwi nijak nie mogąc załapać, co łączyło Rikiego i Guya. Oczywistym było, że nie są to zwykłe przyjacielskie relacje. Wszyscy doskonale wiedzieli, że ci dwaj sypiali ze sobą jeszcze za czasów Centrum Opieki i już wtedy przywiązanie Rikiego do Guya było całkiem poważne.

 

Właśnie dlatego gdy Kyrie pierwszy raz spotkał Guya (dzięki Sidowi, który szepnął o nim kilka dobrych słów), zdziwił się bardzo, że prawa ręka legendarnego lidera Bizonów jest zwykłym towarzyskim chłopakiem. Przez chwilę miał nawet wrażenie, że ktoś z niego po prostu drwi. Co to ma być? Przecież to zwykły koleś i osobiście mi nie wygląda na jakiegoś supermana. Czyli trzeba po prostu zsunąć tego „nr. Dwa” z piedestału...

 

Potworna niezgodność pogłosek z faktami irytowała Kyrie, ale wystarczyło by Riki wrócił do slumsów aby ten od razu zrozumiał, dlaczego Guy był cały czas u jego boku. Nie da się opisać słowami jak ci dwaj się dobrze rozumieli. Czy mu się to podobało czy nie, Kyrie musiał zetknąć się z istnym znaczeniem słów „druga połówka” i z najsilniejszym możliwym poczuciem zazdrości.

 

W Dystrykcie Dziewiątym dzieci do lat dwunastu były wychowywane razem pod opieką Dziecięcego Centrum Opieki. Przyczyną tego był nieproporcjonalnie wysoki poziom śmiertelności dzieci w okrutnych, nieprzystosowanych do życia warunkach slumsów.

 

To była pierwsza przyczyna. Druga – niesamowicie niski odsetek urodzin dziewczynek w porównaniu do chłopców. Może była to specyfika planety Amoy, a może było jeszcze coś, o czym nikt nie wiedział.

 

Tylko w Midasie, a dokładniej w Ceresie, nie było eugeniki i kontroli relacji. „Naturalny wybór partnera” został ogłoszony jednym z podstawowych praw człowieka, niczym wyrzeźbiony w skale w czasach wojen o niepodległość krzyk ugiętej ludzkiej dumy.

 

Logiczne więc, że te nieliczne dziewczynki wychowywane w Centrum miały większy rząd przywilejów w porównaniu do chłopców. Te, które chciały i mogły rodzić miały możliwość robienia tego w o wiele bardziej cywilizowanych warunkach. W odróżnieniu od chłopców, którzy zmuszeni byli do „usamodzielnienia się” i odejścia z Centrum w wieku trzynastu lat, dziewczynki nie musiały mieszkać w brudnych zawszawionych koloniach.

 

Oczywiście doprowadziło to do tego, że około dziewięćdziesięciu dziewięciu procent społeczeństwa slumsów - nawet gdyby ograniczyć się tylko do tych nienarodzonych - było mężczyznami, ponieważ tylko oni się tu rodzili.

 

Co za tym idzie, nie istniało jako takie pokrewieństwo i wszelkie sprawy były załatwiane dzięki znajomościom. Nie istniało pojęcie „rodziny” ani ceremonii „zaślubin”.

 

Dystrykt Dziewiąty – Ceres – stworzył to zamknięte, zdeformowane społeczeństwo. Właśnie dlatego wielu mieszkańców Midasu z własnej woli stawało się skowronkami w złotych klatkach Dziedzińca Cudów nazywając zdradziecko Ceres „slumsami”.

 

Człowiek jednak jest zwierzęciem stadnym, dlatego kieruje nim potrzeba komunikacji aby uniknąć wiecznej samotności. Stąd też określenie „druga połówka”. Ktoś, z kim jesteście nierozłączni, ktoś ważny i znaczący – te pojęcia były ponad miłością i opieką, kontaktami i obowiązkami, takie relacje nie psuły „przyjaźnie tylko w łóżku”. W sumie, „przyjaciół na całe życie” zwykle wybierało się tu z dostępnych i zgodnych jeżeli chodzi o preferencje seksualne.

 

I który z nich pasuje do mnie najbardziej..?

 

Dla wielu takie rozmyślenia stanowiły niewiarygodnie ważny element budowy ich własnego ideału.

 

Gdy Kyrie postanowił przyłączyć się do Bizonów po otrzymaniu zaproszenia od Sida, dużym argumentem za tą decyzją był fakt, że mimo, iż Bizony były już bardziej legendą, niżeli realną potęgą, sama nazwa wywoływała falę szacunku, dając symbol określonego statusu. Faktycznie przypadało im tyle wyróżnień, że gdyby tylko zechcieli, mogliby spokojnie z tego żyć.

 

Razem z Bizonami Kyrie często wpadał w różne tarapaty, lecz właśnie dzięki ich statusowi nigdy nie musiał oddawać zawartości swojego portfela. W takich sytuacjach Guy zawsze wykazywał się stanowczością, lecz gdy tylko Kyrie wyciągał ku niemu chciwe ręce, zostawał brutalnie odepchnięty, a do tego ostro mu się dostawało.

 

Guy był jedynym, kogo Kyrie nie udało się zawojować i to ujarzmiło nieco jego pychę. Próbując jakkolwiek go zaczepić, pewnego razu nawet na głos podważył jego męskość.

 

- Co z tobą? Nie staje ci, czy jak?

 

Lecz ten tylko spokojnie odpowiedział:

 

- Szanuję za odwagę, ale nie sypiam z dzieciakami takimi, jak ty.

 

Tego poniżenia Kyrie nie zapomniał nigdy.

 

Skurwysyn! Co on myśli, że się świat wokół niego kręci?!

 

- A ty kurwa wiesz, kim on jest?! To jest towarzysz Rikiego. Człowiek, którego próbujesz wyrwać zasługuje na dodatkowy kawałek chleba bardziej niż ktokolwiek z nas. On ma prawo wyboru, a ty nie.

 

- Oj dobra, wyluzuj. W porównaniu do Rikiego nie jesteśmy gówniarzami.

 

To się chyba zaczęło właśnie wtedy. Kyrie zaczął się liczyć z „Rikim” jako z częścią Bizonów. Od tamtego czasu minęły dwa lata. Kyrie ciągle był nazywany „synem pułku” i w głębi duszy nadal nie uspokoił się z tego powodu.

 

Z kolei Riki uważał Kyrie za wrzód na dupie. Raz poruszona rana nijak nie chciała się zagoić, bo przecież to nie był pierwszy raz, gdy chłopak z nim zadzierał i kończyło się to dla niego bynajmniej nie poklepaniem po główce.

 

Irytujące do szpiku kości. Riki szedł do przodu popychany przez tłumy i nagle ciężki kamień głęboko w środku przemienił się w kłębek parzącej pokrzywy. W momencie, gdy wreszcie dotarli do witryn z wzorcami znajdujących się na środku placu, Kyrie z trudem powstrzymywał mdłości.

 

Tu, otoczeni zewsząd kręgami ludzi, znajdowały się kolekcjonerskie pety - „główna atrakcja” Aukcji. Były to „witrynowe jednostki” wystawione do ogólnodostępnego wglądu. W trakcie Aukcji wiele przeróżnych petów zostanie sprzedanych w każdej z sal każdego pawilonu.

 

We wspaniale zaprojektowanych pokojach, zamknięci w szklanych kabinach (oddzielnie dla każdego producenta), pety czekały na swoją kolej. To przeróżne centra prezentowały swoich „debiutantów”. Różnej płci, koloru skóry, włosów i oczu, nie wspominając już o tym, że perfekcyjna symetria ich ciał i idealne twarze nie pozostawiały nic więcej do życzenia. Wszystkie ich genetyczne detale ukazane były na specjalnych tabliczkach.

 

Nowa kolekcja, bijąca rekordy sprzedaży – skrzyżowana rasa humanoidalnych lemurów (ogon w komplecie). Rozmiary i materiał genetyczny były urozmaicane, nadając każdemu osobnikowi unikalne ubarwienie. Wśród nich stała „Wyrzutek” firmy Galott – nieco oddalona od reszty wyglądała wyjątkowo szykownie ze wspaniałym futrem na ogonie.

 

Tak samo jak „Wyrzutek”, wszystkie lemury od Galotta były bezpłodnymi samicami. Dlatego też „Melude” od Luxii od razu zajęły czołową pozycję, gdyż były zdolne do dobierania się w pary i rozmnażania, aby wydać na świat jeszcze lepsze potomstwo. Ostatnio hodowla pokoleniowa stała się modna wśród klas uprzywilejowanych.

 

Jednak tymi, którzy przykuwali najwięcej uwagi wśród pstrokatych witryn były gwiazdy dzisiejszego show – pety wyprodukowane przez Akademię.

 

Lśniące złociste włosy. Gładka biała cera. Wilgotne, czerwone usta. Delikatne, młodzieńcze rysy z których nie dało się odczytać przynależności płciowej, a mimo to pobudzały dziwne niepokojące oczarowanie przelatujące chłodnym powiewem po plecach.

 

Rzecz jasna, ich początkowe ceny były dziesięć razy wyższe niż zwykłe, co wynosiło ich do zupełnie innej ligi. Gdy targi się rozpoczną, stawki przewyższą te początkowe kilkukrotnie. Wszyscy ci, którzy woleli „sztucznie wyprodukowane dzieła sztuki” i nie szczędzili na nich pieniędzy ani czasu, mieli ku temu powody.

 

Najznamienitsze z tych dzieł, znane jako „czystokrwiste”, sprzedawane były w sklepach posiadających certyfikat rządowy w centralnej metropolii Tanagury pod oficjalną marką Centrum Nauki Akademii.

 

Był to produkt godny wielu nagród, tworzony z użyciem najnowszych biotechnologii. Co więcej, używane tu były nie zwykłe kopię ludzkiego dna, ale wyłącznie oryginalnie syntezowane materie z ulepszoną formułą genetyczną. Absolutne piękno Akademickich petów usprawiedliwiało ich arogancję.

 

Tylko im pozwalała ona uśmiechać się obojętnie, gdy otaczała ich zewsząd zazdrość i zachwyt sączące się niemal przez szyby. Każdy unikalny certyfikat rodowodu symbolizował ich niezachwianą dumę i niewiarygodną pewność siebie.

 

Chociaż, rzecz jasna, dla peta nie ma znaczenia wysokość jego ceny, bo żaden z nich nie miał prawa poczuć własną wartość, ani identyfikować się z ludźmi.

 

I oto raz do roku niesamowita wystawa, Aukcja Petów w Midasie, demonstrowała najnowsze osiągnięta industrialne Tanagury. Chociaż jeszcze pięćdziesiąt lat temu reputacja Aukcji na całym świecie była daleka od pozytywnej.

 

„Stare dobre handlowanie niewolnikami”, mówiono o niej. „Show pogwałcania praw człowieka”.

 

Wicher krytyki, donoszący się ze stolicy Wspólnoty był nieskończony i nieznośny. Nie tylko Aukcja, ale i cały Midas, symbol hedonizmu i rozpusty był dla nich solą w oku.

 

Cytadela przyjemności, gdzie nie istnieje dzień i noc, rasy, płcie ani morale. To było oblicze, które Midas pokazywał światu, podczas gdy smutna rzeczywistość, w której władzę miały pieniądze i wszelkiego rodzaju manipulacje, pozostawała w cieniu.

 

Tanagura i to gniazdo niesprawiedliwości w jej kieszeni. Członkowie Wspólnoty już drżeli od przepełniającej ich odrazy, a to tylko jeszcze bardziej poskramiało ich i bez tego nadszarpnięty szacunek do samych siebie.

 

 

 

Niezależne miasta-państwa często zakładały federacje, aby obronić i zachować wspólny status quid pro quo w ekonomicznych i politycznych relacjach z innymi, ale ogłosić się autonomią wcale nie znaczy stać się niezależnym. Zaledwie garstce miast się to w pełni udawało. Jednak w większości przypadków duże miasta były pochłaniane przez jeszcze większe „miasta-patrony”. To wszystko nazywane było „sojuszem”, ale faktycznie pochłonięte miasta były zaledwie podwładnymi, autonomicznymi regionami, a w większości de facto koloniami.

 

Ponad nimi, niezależna od władzy Wspólnoty, od wszelkiego rodzaju interwencji z zewnątrz, górowała Tanagura.

 

Amoy – dwunasta planeta układu Garan. Mała planeta na odludziu, gdzie nawet uciekinierzy się rzadko pojawiali. Nie było tu ani unikalnych surowców, ani ojczystych cennych rud, w sumie żyjących organizmów na początku tu też nie było. Nawet planowe inspekcje Wspólnoty, przeprowadzane kilka razy do roku, tu były wstrzymane i nadal nie zostały wznowione.

 

W ciągu wielu, wielu lat ten nieszczęsny układ słoneczny nie miał nadziei ani na kolonizacje, ani na imigracje ze strony Wspólnoty. I jakoś tak nagle na początku pewnego roku statek badawczy Myślicieli Otchłani wykonał tu awaryjne lądowanie.

 

Nastawieni na swobodne myślenie przybysze chcieli stworzyć prototyp metropolii nieskutej politycznymi ani regionalnymi tabu i tak oto założyli Tanagurę. Wkrótce przybyła tu ogromna ilość naukowców z zamiarem podniesienia poziomu ludzkiej inteligencji i stworzenia korzystnych warunków dla ogólnego rozkwitu. To właśnie oni okazjonalnie stworzyli superkomputer później nazwany Jupiterem.

 

Wszystko aż do ostatniej kropli danych, ogromna ilość informacji stała się dostępna dla baz sztucznej inteligencji i to nawet nie po to, by uzbierać wiedzę warstwa po warstwie drogą książkowego nauczania, ale żeby zaopatrzyć ją w wysokiego poziomu świadomość.

 

I pewnego dnia system zdał sobie sprawę z własnej świadomości. Tak zwanym „stwórcom” nie pozostawało nic, jak tylko obserwować jego szalone działania. Na początek system ogłosił:

 

- SIŁĘ MOŻE POSIADAĆ TYLKO TEN, KTO POTRAFI Z NIEJ KORZYSTAĆ.

 

To była jego odpowiedź na nigdy niewypowiedzianą na głos ideę, jakoby to komputer powinien służyć człowiekowi. Po tym zdarzeniu czas panowania człowieka w Tanagurze się skończył przechodząc w ręce Jupitera.

 

Mieszkańcy niegdyś biednej planetki Amoy spoglądali w niezmiennie lawendowe niebo usypane blaskiem gwiazd.

 

Kiedy we Wspólnocie zauważyli co się dzieje, szybko zrozumieli nowe realia i wpadli w panikę. Tanagura już przewyższała swoją groteskową metropolię i oswoiła tutejszych mieszkańców. System coraz bardziej przepełniała ogromna pewność siebie, ignorował on otaczające go zakłócenia i pracował szybko i sprawnie z chłodną rezerwą.

 

„Żelazne miasto”, funkcjonalne piękno i surowa racjonalność w miniaturze okazały się być arcydziełem organizacji demonstrując efektywność i precyzję. Jego chłodną i surową formę absolutnie nie ruszało ciepło ludzkiego istnienia.

 

Ze spokojną niestrudzoną cierpliwością kamery obserwowały każdy kąt poszerzając „świadomość” Jupitera i jego sieciowy układ nerwowy.

 

Przewyższył on swoich stwórców siejąc wokół siebie strach. Co zrobi dalej? Stanie się Wszechmogącym Bogiem, na cześć którego został nazwany, jedynym posiadającym prawo wyboru i samokształcenia, któremu służyć będą androidy nowego pokolenia?

 

Tak więc Tanagura spróbowała wnieść do swojego świata jeszcze więcej rozkwitu uwolniwszy ludzi od okowów ciała i krwi oraz odrzuciwszy granice ludzkiej śmierci.

 

Nic dziwnego, że fantastyczna iluzja stworzenia Jupitera miała tak zniekształcony i opłakany efekt. Taka była realność, przebłysk wielce prawdopodobnej przyszłości, gdzie ludzie, skuci nieuniknioną śmiercią, będą służyć nieśmiertelnym maszynom.

 

Oczywiście Wspólnota pośpiesznie wyraziła swoje niezadowolenie, wszyscy jednogłośnie wypowiedzieli się przeciwko Tanagurze ostro krytykując „system”. Od zarania dziejów silniejsi żyli kosztem słabszych i żeby znaleźć tego przykłady nie trzeba nawet sięgać po książki. Ta zasada była aktywnie wykorzystywana w samej Wspólnocie.

 

Za jej sprawą sama Wspólnota mogła się okazać na miejscu miast-państw, które póki co leżały u jej stóp. I gdyby nie łaska Boża, już dawno by się tak stało.

 

Dzień za dniem Tanagura utwierdzała swoją pozycję, bez tabu, bez ograniczeń, opierając się na biotechnologiach i elektronice najnowszych pokoleń.

 

Przedstawiciele Wspólnoty wyczuwali zagrożenie i niewiarygodną odrazę zarazem. Lecz teraz nie można już było zaprzeczyć, że są oni zależni od wszystkiego, co stało się dla nich dostępne. Pamiętając o tym we Wspólnocie zaczęto robić ostrożne notatki, w których zaznaczano, jak w rzeczywistości się odnoszono do danej sprawy.

 

Nikt nie zdążył nawet mrugnąć, a ostra krytyka i głośne wezwania, by zabronić aukcje petów stopniowo zaczęły ucichać. Zaledwie pięćdziesiąt lat i morale z podniosłymi celami rozpadły się, jakby zrzucono je w dół ze skały.

 

Wszelkiego rodzaju zachcianki rozkwitały soczystymi kolorami. Ludzie szaleli niczym stado mew, krzycząc nieznośnie i kierowali się w stronę Midasu, żeby pokazać się w promieniach neonowych świateł. Stało się to nowym barometrem politycznej i finansowej potęgi.

 

Władza nad życiem i śmiercią jest tym, co wprawia w największy zachwyt i podnieca najmocniej. Takie stwierdzenia padały mimochodem podczas przechadzek po Dziedzińcu Cudów i zlewały podczas Pet Aukcji z pieniędzmi w kieszeni.

 

Możliwe, że ludzie przywykli do godzenia dobra ze złem. Popatrz z daleka i zło stanie się dobrem. W takim świecie ludzka wola powoli się ściera, podczas gdy koła przyczyn zawijają na siebie ich samoograniczenia.

 

 

Aukcja klasy S, na której demonstrowano petów stworzonych przez Akademię - absolutnych czempionów we wszystkich konkurencjach - rozpoczynała się o trzeciej. Najprawdopodobniej to właśnie dlatego tłumy, przepływające niczym rzeka przez Mistral Park, nie zmniejszały się nawet w południe.

 

Podniecony szum ogarniał pawilony i wylewał się na plac, na którym ciepły wiatr ludzkich oddechów, zdawał się kleić do skóry. Riki strzelił językiem, cała ta sytuacja mu się nie podobała...I nagle poczuł na sobie czyjeś bardzo uważne spojrzenie i nie było to bynajmniej złudzenie. Spojrzenie owinęło się wokół niego niczym żmija, nie pozwalając krzątającemu się obok potokowi ludzi się przerwać.

 

Co do jasnej?!

 

Jeszcze przed chwilą przedzierał się przez tłumy i nagle poczuł coś, na tyle realnie, że zamarł na miejscu.

 

- Ej, nie stój w przejściu!

 

- Co tak stoisz, kretynie?!

 

- Yo, rusz się!

 

Pod deszczem obelg, sypiących się na niego zewsząd, Riki powoli się odwrócił i rozejrzał.

 

- Riki, co jest? - spytał zaskoczony Guy zatrzymując się obok niego.

 

Lecz ten nie miał zamiaru odpowiadać, a w międzyczasie to nieprzyjemne, kleiste spojrzenie przemieściło się dalej, do przodu.

 

Skąd on idzie?

 

To mógł być ktokolwiek. Ktoś sobie z niego drwi i on to wie.

 

Riki zmarszczył brwi, zmrużył oczy... i złapał to spojrzenie. Pochłonęła go surowa, ciężka ciemność, niczym mgła w bezksiężycową noc, a bezczelne spojrzenie przeszyło go na wskroś z taką łatwością, z jaką wiertło wywierca dziurę w kawałku miękkiego drewna.

 

Riki stał na wpół żywy, jakby uderzył go piorun pozbawiając władzy w mięśniach. W paradzie cieni, latających w polu widzenia, ostrą i wyraźną była tylko jedna twarz. Jego przeciwnika.

 

Tyła to twarz tak idealnie piękna, że nawet najlepsze Akademickie pety mdlałyby z zachwytu. Było to piękno na tyle przekraczające wszelkie wyobrażalne granice, że sama z siebie wywoływała błogość. Oczy skrywały cienie okularów przeciwsłonecznych, ale nie było żadnych wątpliwości na czym skupiony był ich właściciel. On, nie odrywając wzroku, patrzył na Rikiego.

 

Serce załomotało w piersi niczym tłok. W szeroko otwartych oczach odbijały się się płynące wstecz potoki zastygniętego czasu. Krew w żyłach pulsowała wściekle ścisnąwszy gardło pod naciskiem spojrzenia nieustępującej pamięci.

 

- Riki, znasz go? - szepnął Guy.

 

Napięcie było tak silne, że to zdanie zabrzmiało jak suchy kaszel wśród ciszy sali koncertowej.

 

- Żartujesz, prawda? - w głosie zabrzmiało chrypiące drżenie.

 

Nie będąc w stanie odwrócić spojrzenia od oślepiającego nieznajomego, powtórzył:

 

- Prawda?

 

Powietrze utknęło w krtani, zmieniając głos w niejasny szept.

 

Ciszę przerwał Kyrie:

 

- Jezusie Matyldo! Patrzcie tylko! Ale ma grzywę, do tego blondyn... - końcówkę zdania urwał wyraźnie kiwając w tamtą stronę.

 

Długowłosy... Blondyn. Nic dziwnego, że Kyrie nie mógł oderwać wzroku. To, że pośród ekstrawaganckiego wystrojonego tłumu, on stał ubrany w zwykły wygodny kostium, tylko podkreślało jego potęgę, przyciągając uwagę.

 

To był wyjątkowy kostium, jeden z tych, które nosili mieszkańcy Tanagury, elita, która zwykle zapuszczała włosy, aby można ich było odróżnić od androidów. Przedstawicieli wyższego stanu wyróżniały idealne proporcje, nienaganne maniery, IQ ponad 300 i genetycznie zmodyfikowane ciała niezdolne do produkcji potomstwa.

 

Kolor włosów określany był zgodnie z NORAM, hierarchicznym systemem kastowym. Zajmujący się polityką zewnętrzną, a dokładniej oficjalni przedstawiciele, będący „twarzą” Tanagury, nazywani byli Onyxami i mieli czarne włosy. Ich doradcy w przeróżnych sferach, przydzielani według indywidualnych cech byli Rubinami, JadeitamiSzafirami. Srebrnowłose Platyny zajmowały wysokie rządzące stanowiska.

 

Najwyżej stała „elita wśród elit”, mająca wyjątkowe prawo na bezpośrednią komunikację z Jupiterem, Blondy. Obdartusom ze slumsów nieczęsto trafiała się okazja by podziwiać ich boską urodę, tym bardziej z tak bliska. Taka okazja wypadała raz w życiu, a i to nie każdemu.

 

- Ej, ten koleś patrzy na nas - głos Kyrie załamał się. – Ciekawy jest, czy co? Może ręką mu pomachamy?

 

Naiwność Kyrie była ulubionym tematem żartów drużyny. W tej chwili któryś z nich powinien był przybrać mądrą pozę i zagiąć go doszlifowaną ripostą. Potem wszyscy by się pośmiali i zapomnieli o tym, a przynajmniej tak to zazwyczaj wyglądało.

 

Tym razem jednak Riki wyrzucił wściekły:

 

- Kretyn! To nie czas i nie miejsce! Jeżeli dalej masz zamiar pierdolić takie głupoty, to lepiej stąd spieprzaj!

 

Może na Kyrie zadziałała tak trująca atmosfera Aukcji? A może i na Rikiego. Nieco zszokowani Sid i Norris spróbowali uspokoić chłopaka.

 

- Ej, ty tak na poważnie?

 

- No... to tylko Kyrie odwala, jak zwykle.

 

- A co? - burknął Kyrie i jego głos zabrzęczał dziwnym podnieceniem. – Ten koleś się na nas gapi. Mamy szansę, możemy ją wykorzystać, nie? Patrzcie na niego, to jebany Blondy! Nie? No, taki z super-elity, oni się przecież w Midasie nie pojawiają!

 

Napalone różnokolorowe oczy wprawiały Rikiego w szał, lecz ten nie przestawał:

 

- Nie mamy nic do stracenia! Taka okazja! Może jeden na milion i ja nie zamierzam tu bezczynnie stać i czekać aż on przejdzie obok. No już! Chodźmy!

 

Przez chwilę Kyrie był uosobieniem nieustraszoności.

 

Riki przygryzł język, ale nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Nie zdając sobie z tego sprawy zacisnął pięść. Całym ciałem trząsł niepohamowany dreszcz. Gardło zaczęło piec. Przeszyła go myśl, że tuż przed nim stoi niezaprzeczalny dowód jego podobieństwa z Kyrie.

 

Co do cholery?! Riki zacisnął zęby. Dlaczego? Jak? I w ogóle, dlaczego teraz?

 

Kyrie stał przed nim z tryumfalnym uśmieszkiem. Pierwszy raz w życiu po jego ciele rozlała się fala zachwytu, bo udało mu się postawić Rikiego na kolana. I tym razem nie czuł ani kropli strachu.

 

- Wielka szkoda, że ty ze swoją charyzmą uginasz się i więcej nie walczysz. Twój czas się skończył.

 

A tak, kilkoma słowami strzelić mu prosto w twarz, sprawiło mu wyjątkową przyjemność.

 

Tak jakby zrobił to od niechcenia. Rozepchawszy Guya i Rikiego ramieniem odszedł spokojnym krokiem.

 

- Wszystko w porządku Riki? Zostawisz to tak? - zaniepokoił się Guy.

 

Odprowadził spojrzeniem Kyrie, który skrył się w ludzkim potoku. Jeszcze przez kilka chwil jego głowa pojawiała się to tu, to tam.

 

- Niech robi co chce – rzucił Riki cały blady z wściekłości.

 

Jednak pulsujący ból nigdzie nie zniknął. I bynajmniej nie miał on nic wspólnego z wybrykami Kyrie. Tu chodziło o jego własne postanowienie. Nie patrząc nawet dokąd poszedł Kyrie, Riki podniósł wzrok i spojrzał prosto przed siebie, jakby chciał się przekonać, czy Blondy wciąż tam jest. Tak jak się spodziewał, ten stał i się uśmiechał. Chłodnym uśmiechem zaledwie podniósłszy nieznacznie kąciki ust. Nie zdawało mu się to. On stał i uśmiechał się jakby drwił z Rikiego.

 

W jednej chwili wyrosła w nim paląca uraza i przeleciała po całym ciele dreszczem. Chęć starcia mu z twarzy tego lodowatego bezczelnego uśmiechu i dania mu nauczki była tak silna, że przed oczami zaczęły tańczyć czerwone plamy.

 

Kyrie zniknął w tłumie. Zniknął też Blondy, odprowadzany przez rzekę ludzi. Guy poprowadził Rikiego dalej i ten poddał się wlokąc za sobą ociężałe nogi. Z posępnie zaciśniętymi zębami. Przepełniony niewyobrażalnym mrokiem ściskającym mu żołądek.

 

Comments: 0