Rozdział 3

 

Slumsy to potwór pożerający młode dusze i wypluwający same chrząstki. 

 

Pewnie ktoś kiedyś tak powiedział, bo wszyscy mieszkańcy Dziewiątego Dystryktu wiedzieli z doświadczenia, że to czysta prawda. Lecz ci, którzy próbowali opuścić slumsy, spotykali się z głęboko zakorzenioną pogardą i o wiele straszniejszą zazdrością niż normalny człowiek mógłby sobie wyobrazić.

 

Gnijący u podstaw, starzejący się włóczędzy – a nie pozostawało im nic innego, jak żyć dalej – nie mieli marzeń, do których mogliby dążyć. Nie ma znaczenia, czy to dobrze czy źle. Ich codzienna rzeczywistość, będąca ich osobistym dziedzictwem, była gorsza niż jedzenie piasku.

 

I mimo to obrzucali oni wymyślnymi obelgami każdego, kto próbował zniszczyć tę bolesną rzeczywistość. Odwet, bezlitośnie wgryzający się w duszę. Na tym polegała ironia.

 

Człowiek pozbawiony marzeń nie zazna przyjemności lotu, ale ten, kto nigdy nie latał, nie zna strachu przed upadkiem. Każda nadzieja na postęp była odrzucana. Choć nie było to tajemnicą, ludzie poucinali i wyrzucili swoje skrzydła mówiąc, że inaczej by zginęli.

 

Rzeczywistość, która stworzyła „mury” wokół slumsów była gęstą, beznadziejną ciemnością.

 

Dlatego tych, którzy odważyli się rzucić wyzwanie owym murom nie wiedząc, że zostaną zmiażdżeni, nazywano „Marsjanami” na cześć rzymskiego boga wojny. Napawając się rozpustnie buszującą litością do samych siebie, chowający się za owymi słowami wiedzieli, że nigdy nie podzielą losu owych „Marsjan”.

 

Niegdyś Riki w kółko powtarzał to samo, a było to jego ulubione powiedzenie. Swoimi prawdziwymi myślami dzielił się tylko z partnerem Guyem, będącym jego „lepszą połową”. Pewnego dnia opuszczę slumsy.

 

Dotychczas każdy, kto czuł to samo i odchodził ze slumsów, wracał zaledwie po miesiącu podupadły na duchu i z opuszczonymi rękami. Riki bez cienia zwątpienia zawarł w tych słowach przekonanie i nadzieję na lepszą przyszłość.

 

Kiedyś. Z pewnością.

 

 

 

Cztery lata temu.

 

Trzy miesiące temu Bizony nieoczekiwanie się rozpadły, niczym rozwalający się w niebie samolot. Pewnego razu, późną nocą, Riki wpadł nagle do pokoju Guya.

 

- Ej. Wszystko w porządku?

 

Kiedy Guy otworzył drzwi natknął się na twarz, z której emanował tak silny odór, że musiał się odwrócić. Nawet sporo pijąc Riki nigdy się nie upijał, lecz teraz cuchnął tak, jakby chwilę wcześniej wykąpał się w trunku.

 

Widząc chłopaka w takim stanie Guy mocno się zaniepokoił i nie zdążył nawet zaprosić go do środka, a już mimowolnie zmarszczył brwi.

 

- Riki, co się dzieje?

 

Ewidentnie nie zdając sobie sprawy ze swojej nietrzeźwości Riki chwiejnie pochylił się wprzód. Kąciki jego ust podniosły się nieznacznie i wciskając coś w pierś Guya chłopak wyszeptał:

 

- Mały prezencik.

 

Guy znał plotki, że nawet podróbki tej marki porteru, nie mówiąc już o oryginale, były kosmicznie kosztowne i niedostępne nawet dla Bogów! Nerwowo przełknął ślinę.

 

- Skąd żeś to wytrzasnął? - spytał ochrypłym głosem.

 

Riki uśmiechnął się wyraźnie nie bez trudu. Trunek mógł równie dobrze okazać się oryginałem, jak też bimbrem kupionym w lewej spelunie. Patrząc na niemrawy wyraz twarzy Rikiego, Guy nie mógł zrozumieć, co mu chodzi po głowie. Jakby starając się zdławić narastający w nim niepokój, ostrożnie zagadał.

 

- Widzę, że masz bardzo dobry humor. Czyżbyś znalazł złotą żyłę?

 

Riki rozłożył się na jednym z wygodniejszych łóżek, jakby był gospodarzem i burknął:

 

- Mhm. Coś w tym stylu - podniósł ciężko wzrok ukazując mocno przekrwione oczy i prychnął. - A jednak Roget Renna Vartan jest piekielnie dobry.

 

- Czy to jakiś żart?

 

- Hę? Po prostu w moje ręce przypadkiem trafił rzadki rocznik najwyższej jakości, o którym nigdy nawet nie śniłeś, więc postanowiłem podzielić się moim szczęściem. Ja pierdolę! Chyba nie chcesz powiedzieć, że go ukradłem?

 

Po tych słowach Riki zwinął się w kłębek i roześmiał, a jego głos podchodził pod zgrzyt. Guy nie był pewny, czy ów głośny śmiech był efektem spożycia dużej ilości alkoholu czy przejawem użalania się nad sobą i nie mógł wyzbyć się złego przeczucia.

 

O ile pamięć go nie myliła, był to pierwszy od bardzo dawna wypad Rikiego do nocnego Midasu. I była to ewidentnie bezpośrednia przyczyna dramatycznej zmiany jego stanu.

 

Guy pogrzebał w kieszeniach Rikiego i odkrył, że były one wypchane kartami kredytowymi.

 

- Wystarczająco już się dzisiaj zabawiłeś. Chodźmy stąd, póki nie ugrzęźliśmy w tym gównie jeszcze głębiej.

 

Riki odpowiedział mu figlarnym klepnięciem w tyłek, po czym niespiesznie podszedł do drzwi.

 

- Panna fortuna mnie dzisiaj bardzo kocha. Najzwyklejsza uprzejmość wymaga od innych tego samego. Guy, ty możesz iść. Ja zorganizuję jeszcze jeden wypad.

 

Riki zaśmiał się, wyszedł i skrył w tłumie. Tego dnia Guy go więcej nie widział.

 

 

 

To był okres kiedy Guy martwił się najwięcej. Pomimo częstych wygłupów, niezwykle nerwowy Riki i tak pozostawał w oczach Guya ostatnią osobą, która mogłaby odwalić coś naprawdę głupiego. Był on pewien, że po odejściu w tak dobrym humorze chłopak znalazł sobie jakąś spelunę i spędził tam całą noc.

 

Lecz gdy teraz Guy to wspominał, miał wrażenie, że ta noc była początkiem czegoś. Coś się wtedy wydarzyło, ale Riki nie wykazywał najmniejszej chęci zdradzenia, co dokładnie.

 

Miesiąc później Riki pojawił się z nieoczekiwaną nowiną:

 

- Guy, odchodzę z Bizonów.

 

 

 

Kiedyś, nie będąc jeszcze panami slumsów, Bizony były stworzone by chronić nowicjuszy, którzy nie mieli patronów ani znajomości w slumsach i których jeszcze nie zżarli żywcem chytrzy, doświadczeni oszuści.

 

Silni pożywiali się słabymi. To był ich sposób na walkę. Była to oczywista logika slumsów. Silni dostają ziemię, jak mogłoby być inaczej?

 

Ci, którzy odnosili zwycięstwo i wchodzili na nowy poziom walki o przetrwanie otrzymywali prawo do głośnego wypowiadania się na temat swojej sprawiedliwości.

 

Pochlebcy i beksy nie byli tu potrzebni. Nie ufaj nikomu. Nie ma znaczenia, czy to dobrze czy źle, ale ludzi, nie potrafiących wywalczyć sobie miejsca na tym świecie, brutalnie obrabowywano.

 

Lepiej było stać się silnym i nie dać się oszukać. To była zasada slumsów. Nawet słabi pojedynczo ludzie jednoczyli się z innymi i stawali ogromną potęgą. Porzucone by samotnie wegetować jednostki łącząc swoje siły i pracując razem z innymi miały szansę na zaprowadzenie porządku. Riki stał się katalizatorem, dzięki któremu wszystko to się stało.

 

- Jeżeli się ukryjesz i będziesz tylko uważnie obserwował, to nic nie zmienisz - to była jego nieugięta polityka jeszcze z czasów Centrum Opieki.

 

Lecz Riki zwykł także mawiać:

 

- Ale to nie oznacza, że chcę być osądzany przez obcych mi ludzi.

 

Pomimo tego, że wreszcie zgodził się – z powodu pilnej potrzeby, a nie z własnej woli – de facto zostać liderem Bizonów, nie dążył do zdobycia tego tytułu i nie przywiązywał się do niego zbytnio.

 

Najzwyczajniej w świecie nie potrafił znieść ludzi próbujących szarpać go za rękę. Ludzi kryjących zaciśnięte pięści pod białymi rękawiczkami. Albo gadatliwych, męczących, nieproszonych pomocników. Albo zdrajców ratujących własną skórę kosztem innych.

 

Fascynacja zwolenników Rikiego płonęła czystym płomieniem, ale, z wyjątkiem Guya, ich ciemne oczy nigdy nie błyszczały prawdziwą wiernością. Jednak nie zważając na to sama obecność Rikiego wywoływała mimowolną euforię.

 

Tak więc Guy, Sid, Luke, a dzięki niemu również Norris, oddali swoje losy w jego ręce i stali się kolumnami podtrzymującymi tron jego charyzmy. Taka była ich wola. Mieli swoje marzenia. Oni także dążyli do zwycięstwa i zostania panami slumsów.

 

Lecz kiedy Riki z niewiadomej przyczyny zrzekł się tronu, nikt nie chciał zostać jego następcą i dlatego Bizony się rozpadły. Skryci w cieniu obserwatorzy byli w szoku. Banda zniknęła w ciągu jednej nocy, bez żadnej walki.

 

Czyż to nie on włamywał się tam, gdzie nawet aniołowie bali się zerknąć? Tak mówiono w slumsach, a według pełzających wszędzie zawistnych plotek twierdzono, że był on na tamtą chwilę przy kasie. Po jakimś czasie, kiedy wszyscy zaczęli wątpić w to, że kiedykolwiek jeszcze ujrzą jego twarz, on nagle pojawił się z pudłem drogiego alkoholu, niewidzianego dotąd w slumsach.

 

Witając tłumy szerokim uśmiechem zupełnie nie zwracał uwagi na pełne zazdrości spojrzenia kierowane w jego stronę. Był on ponad tym wszystkim. Guyowi i reszcie wydało się, że widzieli w oczach Rikiego coś nieosiągalnego, napięcie rozrastającego się niezaspokojonego głodu.

 

Nie tylko Guy z chłopakami, ale całe slumsy chciały poznać źródło jego bogactwa.

 

- Yo, Riki! Tylko nie mów, że jadasz teraz z ręki jednego z tych nowych bogaczy.

 

- Oczywiście, że nie. Myślisz, że istnieje ktoś tak potężny, żeby założyć kaganiec takiej bestii jak Riki?

 

- No, więc jaka jest prawda?

 

Obrzucany pytaniami, ukłuciami sarkazmu i grubiańskimi żartami Riki nawet nie starał się dać jasną odpowiedź, zamiast tego pomrukując niezrozumiale.

 

Nikt więcej na niego nie naciskał. Nawet jeżeli nie spędzali już ze sobą siedmiu dni w tygodniu, Riki wciąż był starym dobrym Rikim. Dlatego nie sprawiał więcej problemów, niż było to konieczne.

 

Ale nie. Nie w tym rzecz.

 

Jego czarne włosy i obsydianowe oczy połączone z otaczającą jego giętkie ciało jaśniejącą aurą stały się jeszcze bardziej zauważalne. Riki pozbył się łańcuchów, którymi były skute Bizony i ludzie zaczęli mieć wrażenie, że wyzwolił on istną wspaniałość swojej natury.

 

Nikt nie mówił tego na głos, lecz różnica między nimi, a Rikim była oczywista. Na wpół świadomie starali się kontrolować, żeby głupia zazdrość nie zaćmiła im oczu i by nie zmieniła się w szorstkie sznury przywiązujące ich do Rikiego.

 

Guy nie mógł się nie martwić. I to nie jako członek Bizonów, ale jako partner Rikiego, wiecznie kroczący u jego boku.

 

- Hej, Riki. Nie wplątałeś się znowu w jakieś niebezpieczne sprawy, prawda?

  

- Oj daj spokój. I nie patrz na mnie tak, jakbyś mnie teraz chciał. 

 

- Nawet nie próbuj zmieniać tematu. Odpowiadaj!

 

Guy martwił się, bo chciał być w centrum uczuć Rikiego. Tego pożądał i taką miał nadzieję. Ale skąd w takim razie wzięło się to drażniące uczucie? Czy to iluzja tego, że nić łącząca go z Rikim powoli się rozpada? Czy może to to, że Riki nawet nie zdawał sobie sprawy z narastającej w nim trwogi?

 

Riki westchnął głęboko i powiedział przytłumionym głosem:

 

- Wiesz, Guy. Tutaj możliwości nie leżą na drodze. W szczególności szanse dla takich jak my na zobaczenie światła dziennego - zmrużył lekko swoje czarne przymglone alkoholem oczy - Trunek, który przytaszczyłem ze sobą. Chciałem zostawić go na jak najdłużej, ale mam już dosyć tej krzątaniny wokół niego.

 

Chłopak w spokoju wyzbywał się myśli, które nazbierały mu się w umyśle.

 

- Głupotą jest siedzenie cały czas w jednym miejscu z palcem w dupie i tępym wyrazem twarzy. Przecież obaj znamy masę takich ludzi. Ogarniasz?

 

Wiedział, o co go pytano.

 

- Guy. Nienawidzę tego miejsca. Jeżeli zostanę tu na zawsze, zacznę gnić od środka. Przeraża mnie ta myśl.

 

Znał ciężar rzeczywistości.

 

Znał wszystko od wewnątrz i zewnątrz.

 

- Zamierzam uciec stąd i zobaczyć wszystko na własne oczy - powiedział nagle głośno, jakby demonstrując siłę swojej nienaruszalnej woli.

 

Guy nie wiedział, co popchnęło Rikiego do takiej skrajności. Czuł, że przed chłopakiem otworzyły się jakieś nowe drzwi tego świata, lecz o nic nie pytał bojąc się, że może to zerwać ostatecznie więź między nimi.

 

- Rozumiem...

 

Jego usta wyschły nagle, kiedy ostrza niewidzialnych igieł wbiły mu się głęboko w gardło.

 

 

 

Midas. Dziewiąty Dystrykt. Ceres. Może ten zakątek i miał przeszłość, lecz przyszłości był już ostatecznie pozbawiony.

 

Geograficznie nic nie oddzielało Ceresu od Midasu. I chociaż spoglądali oni na to samo niebo i żyli na ten samej ziemi, tak wyszło, że „nieczyści” z Ceresu nie mieli kart identyfikacyjnych takich, jak wszyscy mieszkańcy Midasu. I ta jedna różnica robiła ze slumsów Ceresu i Midasu dwa zupełnie różne światy.

 

Charakterystyczne dla slumsów góry śmieci pojawiły się nie przez skupienie tu dużej ilości przestępców i włóczęgów. Miejsca, zwanego Dziewiątym Dystryktem nie znajdzie się na żadnej mapie ani karcie mieszkańca Midasu. I tak było odkąd ludzie sięgają pamięcią.

 

Niezaznaczone na mapach miejsce tworzyło dysonans niewidzialny dla oka, lecz wciąż nieopuszczający umysłu. Ceres był wieczną przestrogą dla mieszkańców Midasu, pulsując gdzieś na krańcu ich pola widzenia i kontrolując ich poczynania nie gorzej niż groźba rozpalonego żelaza.

 

Ograniczone fizycznie i duchowo życie mieszkańców Dziedzińca Cudów było wielce nieprzyjemne. Skuci odziedziczonym systemem klasowym „Zein” nie mogli swobodnie wybierać sobie pracy ignorującróżnice klasowe. Nie mogli kochać tego, kogo chcieli.

 

Mimo to jednak, zamiast się zbuntować, pójść przeciwko rządowi i stracić kartę identyfikacyjną, rozumieli, że lepiej przestrzegać praw i milczeć. Pogardzani degeneraci z Ceresu byli prosto przed nimi, niemogący związać końca z końcem. Upadli oni tak nisko, że nie mogli się nawet dociągnąć do sznurowadeł na ich butach.

 

Istnienie niższych głębin, wiecznie pobłyskujących w kącikach ich oczu, było gotowym potwierdzeniem ich własnego poczucia wyższości i odrazy.

 

Dla mieszkańców Midasu największym uniżeniem były nie narzucone odgórnie ograniczenia, a ich oburzenie nie było skierowane ku skandalicznemu łamaniu praw człowieka. Najbardziej przerażała ich myśl, że zostaną rozebrani do naga i wrzuceni do Ceresu.

 

Żyć w Ceresie, znaczy nigdy więcej nie należeć do rasy ludzkiej.

 

Ten fakt wrył się w ich umysły i wsiąknął do każdej komórki ich ciała. Była to przestroga, pozostawiona na widoku przez Midas, więc nikt nie popełniłby dwukrotnie tego samego błędu.

 

Pewnego dnia w Midasie miało miejsce powstanie grożące upadkiem ustalonych porządków. Łańcuchy kontroli i służalczości zostały rozerwane. Rewolucjoniści dążący do zbudowania nowego ładu opartego na sprawiedliwości i godności człowieka zajęli Dziewiąty Dystrykt w celu wywalczenia niepodległości.

 

- To nie rewolucja, ale reformacja - powtarzali wciąż. - Era dominacji maszyn nad ludźmi dobiegła końca.

 

Ale kiedy, gdzie i jak zdobyć kapitał i informacje niezbędne dla ich planu? Wiedzę i dane, żeby rzucić wyzwanie Midasowi, nie, samemu Tanagurze? Dziewiąty Dystrykt zapewniał jedynie ludzkie oraz materialne zasoby, należące do wiecznie żyjących w wytrąconej pozycji ludzi.

 

Rewolucjoniści wierzyli, że nie będą musieli nikogo zmuszać. Że nie będzie różnic między górą a dołem. Spodziewali się, że wszyscy będą sobie równi. Ceres miał stać się właśnie taką utopią.

 

- Zrzućcie swe okowy! Żądajcie istnej wolności! - taki był ich okrzyk bojowy. Obiecując odrodzenie praw ludzi i ani na krok nie odstępując od swoich racji budzili oni podziw swoją siłą i pasją.

 

Niczym od szalejącego pożaru iskry z Dziewiątego Dystryktu rozniecały płomienie w sąsiednich regionach. Długo duszone, zbutwiałe emocje wybuchały nowym żarem. Ukryte dotychczas niezadowolenie i żale wylewały się w różnorodne akty sabotażu. W każdym kącie kipiało otwarte oburzenie funkcjonowaniem „systemu”.

 

Od samego początku przedstawiciele rządu Midasu nie doceniali okrucieństwa kryzysu.

 

- Nie przetrwają nawet dziesięciu dni - mówili wciąż.

 

Jednak w efekcie zostali oni kolejnymi ofiarami rewolucji, ponieważ to przez nią zmizerniał potok klientów i urzędnikom nie pozostawało nic innego jak zdać sobie sprawę z powagi sytuacji.

 

Prawdopodobnie, mieli oni niejasne pojęcie o migoczących cieniach sojuszników Wspólnoty, skrytych za szefami, którzy mieli czelność szczerzyć kły na „system”. Chociaż w ich sercach buszował sztorm urazy, starali się oni – przynajmniej na pierwszy rzut oka – ingerować w zdarzenia.

 

W efekcie, zamiast za pomocą siły zmyć Dziewiąty Dystrykt z powierzchni ziemi, Midas po prostu ogłosił, że wszelkie zapisy dotyczące obywatelstw powstańców zostaną usunięte. Tego dnia nad Ceresem uniosły się liczne okrzyki radości. Zwycięstwo! Udało im się!

 

To, że wiadomość z Midasu była tak wielkoduszna stało się niemalże rozczarowaniem i wielu wciąż oglądało się z niedowierzaniem. Jednak wszelka niepewność zaginęła wśród okrzyków, poklepywań po plecach i przyjemnego zachwytu. Bez żadnych strat – nawet jednego życia – obronili oni swoje prawa, swoją wolność i niezależność. Było to coś, z czego mogli być dumni.

 

W końcu jednak zaczęli zadawać sobie pytanie: Czy naprawdę zwyciężyliśmy? I: Dlaczego Midas tak łatwo przyznał niezależność Ceresu?

 

Zwycięski zachwyt wkrótce przygasł. Udało im się uniknąć władzy Midasu, ale teraz stanęli twarzą w twarz z wymaganiami swojego własnego, obecnego bytu. Zaczęła ich wypełniać surowa rzeczywistość, o istnieniu której dotychczas nie mieli pojęcia.

 

Nikt z przybyłych tutaj nie zostanie odrzucony. Była to teza ich wiary.

 

Razem ze swoimi przygnębionymi pobratymcami, razem ze sprzymierzeńcami będą w stanie zbudować nową przyszłość. Tak, byli aż tak naiwni. Tajne wsparcie Wspólnoty było niezbędne dla ich niezależności i – prawdopodobnie - nie mieli pojęcia, czym byłaby jego utrata.

 

Oczywiście, byli oni wdzięczni towarzyszom ze Wspólnoty za udzieloną pomoc w podnoszeniu sztandaru praw człowieka, ale nie mogli nawet pomyśleć o tym, że ich główny cel, jakim był upadek Tanagury, „stalowego miasta” napiętnowanego jadem rozpusty Midasu, był zepsutym do szpiku kości pochlebstwem i ekscytującymi słowami Wspólnoty.

 

W efekcie, nim zdążyli ustanowić własny system, do regionu zaczęli napływać ludzie oczarowani ideą „swobody” Ceresu. Większość z nich przybywała bez dokładnie określonych idei podtrzymujących ich wiarę. Wierzyli po prostu w to, że po przyjściu do Ceresu „coś” się zmieni i „coś” się stanie.

 

Gdyby ktoś zechciał nimi dowodzić, musiałby zrozumieć, jak bardzo byli oni młodzi. Zieleni. Uciekając z pewnym obrazem ideału w głowach byli ślepi na chłodną, okrutną rzeczywistość pod ich nogami. Ich fatalnym problemem był brak lidera, zdolnego do podejmowania twardych decyzji, bez powtórnego obmyślania, nie gubiącego się w emocjach.

 

Na początku w Ceresie zapanował chaos. Potem:

 

- Przecież obiecaliście!

 

I:

 

- A co mnie to obchodzi?

 

I:

 

- Ja się takimi pierdołami nie zajmuję!

 

Zewsząd wciąż dobiegały liczne pomruki niezadowolenia. W efekcie, oburzenie tym, że sprawy wyglądały inaczej, niż ludzie sobie wymarzyli, przerodziło się w podirytowanie tym, że nic nie idzie zgodnie z ich planem.

 

„Bezgraniczna swoboda” nie oznaczała, że człowiek może spokojnie robić to, na co ma ochotę. Aby wziąć stery wolności niezbędne jest poszanowanie dla zasad oraz współpraca.

 

W innym wypadku człowiek może do usranej śmieci krzyczeć o wolności, lecz jego ideały pozostaną zaledwie wizją.

 

Niepodległość nieprzewidywalnego tłumu była pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Aby z trudem zdobyta wolność zaowocowała, potrzebny był czas i cierpliwość. Oni byli zaledwie bandą ludzi i musieli przyswoić tę wiedzę z własnego doświadczenia. Gdyby tak właśnie się stało, sprawy mogłyby przybrać o wiele lepszy obrót.

 

Ale dopóki tak zwani „profesjonalni” aktywiści ze Wspólnoty kontrolowali kierunek wolności, w Ceresie, gdzie burza szybko ucichła i spadła gorączka, ludzie wciąż pozostawali sobie obcy. Mimo że otrzymali od Midasu niezależność, kiedy ich pierwotny plan wpadł na przeszkodę, Ceres pogrążył się w stan głębokiego ubóstwa.

 

Nie ważne jednak, jak źle wyglądały sprawy, ludzi pocieszała myśl, że mają miejsce, które mogą nazwać domem.

 

Midas zaczął stopniowo arogancko się oddalać, a mieszkańcy Ceresu poznali prawdziwą cenę wolności. Midas nie sprzeciwiał się woli tych, którzy postanowili przenieść się do Ceresu, lecz teraz odmawiał przywrócenia zniszczonych niegdyś danych o ich obywatelstwie tym, którzy zechcieli wrócić.

 

Drzwi przed nimi nie były całkowicie zamknięte, ale istniało zagrożenie wtórnego złamania systemu. Na tych, którzy tego chcieli, Midas otwarcie stosował takie techniki prania mózgu jak „korekta pamięci” i temu podobne.

 

Najważniejsze było zachowanie twarzy przed Wspólnotą, jako miasto satelita Tanagury.

 

Midas nie szczędził ani rózg, ani dziecka. Dziewiąty Dystrykt był otoczony czujnikami i odizolowany tak, że nawet mysz nie mogła opuścić Ceresu niezauważona.

 

Owe środki ostrożności były dodatkowym ostrzeżeniem dla mieszkańców Midasu.

 

Marzenia o rewolucji zostały zniszczone, buntownicy spuścili głowy, ich serca wypełnił ciężar. Tej ściany wszechobecnej wrogości nie dało się ominąć, przeskoczyć ani zburzyć.

 

Zaginęli w Cersie, ledwie powłócząc nogami, chwiejąc się, gnieceni uczuciem żalu i rozpaczy.

 

Prosto przed ich nosami istniał Midas, dzień i noc odziany w swoje błyszczące neonowe ogniki niczym kobieta ciągnąca ich za serca, lecz nie zamierzająca zaprosić ich w swe progi.

 

Wreszcie, przypływy apatii zaczęły zżerać resztki zespołowego ducha niczym śmiertelna choroba trawiąca umysł Ceresu cegła po cegle. Nawet gdy czasy się zmieniły i ogrodzenia z czujnikami zostały usunięte, nic się nie poprawiło. W ciągu minionych lat choroba wchłonęła się w gnijące slumsy.

 

 

 

Riki świetnie zdawał sobie sprawę z przeszłości, ale teraz twardo patrzył w przyszłość. Opuszczając Guya twardo postanowił:

 

- Tylko nieudacznik będzie się oglądał za siebie.

 

Ale pewnej nocy, trzy lata po odejściu ze slumsów (albo raczej z życia Guya) nagle powrócił. Guy był zupełnie zmieszany i jedyne, co mógł w tej chwili robić, to stać z szeroko otwartymi oczami zacinając się co drugie słowo i nie mogąc zupełnie przelać swoich myśli w zdania.

 

- Em... Wygląda na to, że u ciebie wszystko dobrze...

 

Riki obdarzył go znajomym uśmiechem. W ciągu tych lat wyrósł trochę i zmężniał na tyle, żeby stać się zupełnie innym człowiekiem. Jego porywista energetyka uspokoiła się znacznie, zgrabne kończyny stały się eleganckie. Ale Guya zaskoczyły najbardziej jego oczy, tak spokojne, że niemal powiewało od nich chłodem.

 

- Riki... to naprawdę ty? - spytał mimowolnie, chociaż znał odpowiedź.

 

Jego towarzysze, w dobrym i w złym znaczeniu tego słowa, byli pobudzeni powrotem Rikiego. Wszyscy w różnym stopniu chcieli wiedzieć, co zawierały w sobie te trzy stracone lata. Oczywistym również było, że wszystkie spojrzenia skierowane były w jego stronę, niczym lasery.

 

Rozeszła się plotka, jakoby „Charyzma” slumsów powróciła z podkulonym ogonem. Za plecami miotano w niego najróżniejsze obelgi.

 

- Dobrze mu tak!

 

- Powrócił zhańbiony, to jest pewne!

 

- Co za wstyd, jak można tak dalej żyć!?

 

Wszyscy ci ludzie wytykali go palcami chichocząc pogardliwie. Niegdyś, kiedy imię Bizonów potrząsało ziemią, Riki był rzadkim, nieosiągalnym kwiatem, który oddał swe serce jedynemu partnerowi. Nawet straciwszy jakiekolwiek poparcie, kwiat, który rozkwitł w nieczystości slumsów, wciąż pozostawał lotosem.

 

Niespodziewanie kwiat upadł na ziemię prosto przed nimi. Jednak zamiast z troską go podnieść, woleli oni wdeptać go w błoto. Ogromna liczba osób stała się niewolnikami tej zabawy.

 

Ale Riki mimo wszystko trzymał język za zębami i nie odpowiadał, nie ważne jak straszne oszczerstwa adresowano w jego stronę. Jak rażąco by go nie prowokowano.

 

Bizony nie były obojętne wobec smutnego uczucia spokoju, wobec tego, jak bez oporu przyjmował on owe obelgi. Mężczyzna, który wkradł się z powrotem do slumsów ze zniszczonymi marzeniami, przynajmniej na jakiś czas odciągnął ich przygasające uczucia w jakąś inną stronę.

 

Takie były owoce beznadziei, bolesne skurcze pogardy wobec samego siebie i, prócz innego, czarne chmury szaleństwa, kłębiące się w głębinach rozpaczy. Wszechobecną praktyką było topienie się w alkoholu i narkotykach, zamykając się w sobie i uciekając od widma przeszłości, na chwilę rozpływając się w halucynacjach.

 

Ale Riki się zmienił. Przepadła rozpalona do czerwoności wola, która niegdyś paliła wszystko, czego dotknęła. Całkowicie. Teraz jak gdyby patrzył na wszystkich z góry. Wiecznie pogrążony w rozmyślaniach. Coś skrywało się pod tym spokojem.

 

Guy po prostu nie potrafił odczytać serca cichego Rikiego. Chociaż wszyscy uważali, że to „nawet lepiej”, przeobrażenie chłopaka przyniosło tyle radykalnych zmian, że jedyne, co zostało Guyowi, to potwierdzające kiwanie głową.

Comments: 0