Rozdział 2

 

Midas. Miasto grzechu. Kaligula gardzący cichym, spokojnym biegiem nocnych godzin.

Albo Mefistofeles, o wiele gorszy niż którykolwiek z krwawych suzerenów.

Lub kuszące dusze uosobienie Shangri-La, unoszące lekko swoje wielowarstwowe jaskrawe kimono z uwodzicielskim uśmieszkiem lśniącym z kącików ust.

 

Gnijąca wola, dusze i rozum Midasu zbierały tu się na każdym kroku spływając w nieruchome bagna i panowały nad mrokiem nie podlegającym żadnym innym zasadom.

 

Dlatego właśnie nazwano go Dziedzińcem Cudów Midasu. Sławne miasto było satelitą stolicy Tanagura, dowodzonej przez Lambdę 3000 - ogromny komputer znany też jako „Jupiter”. Jego dzielnice proponowały wszelkiego rodzaju przyjemności, zaspokajające potrzeby śmiertelnego ciała. Można tu było znaleźć bary, kasyna, burdele i inne miejsca.

 

W Midasie nie istniały takie pojęcia jak tabu czy zakaz, tylko noce pełne kuszącego, nieufnego i pobłażliwego blasku. Tu do samego świtu było jasno i hałaśliwie.

 

Jednak pod tym olśniewającym obliczem skrywało się inne, bardziej odtrącające. Groteskowy obraz Midasu żerującego na niekończących się ucztach, gdzie uwolnione instynkty łączyły się z nagimi ludzkimi żądzami.

 

Wiecznie rozpustne i nęcące światełka pływały w ciemności, a u podnóża tej ogromnej, błyszczącej pułapki szumne tłumy owiewał cichy, ciepły wiaterek. Lepki oddech Midasu, oplątujący ospałe ludzkie kończyny, był niczym afrodyzjak, otępiający zdrowy rozsądek, zmieniający serce i umysł w galaretę.

 

Ale po przejściu przez dwa koła koncentryczne, tworzące serce Midasu: Dystrykt Pierwszy (Lhassa) i Dystrykt Drugi (Flare), to uczucie słabło. Podczas gdy nocne, chłodne powietrze rozwiewało je, zmieniało się również oblicze miasta.

 

Obrzeża Midasu. Specjalny Autonomiczny Dziewiąty Dystrykt. Ceres. Pogardzane „Krocze Midasu”. Slumsy. Nawet pracownicy Dziedzińca Cudów z obrzydzeniem marszczyli czoło i nigdy nie wkraczali na ten teren.

 

Tu nie było potężnych, wysokich murów oddzielających go od innych dystryktów, czy laserów zapobiegających inwazjom lub przekraczaniu granic. Ale mimo to, ulice dzielące tu tam wprowadzały do otoczenia zmiany niezauważalne chyba tylko dla ślepca.

 

Na zawalonych śmieciami drogach nie było widać żadnych oznak ludzkiego bytu. Jaskrawe neonowe światło, należące do innego świata i barwiące Midas w nocy, rzucało na obdarte ściany domów brudno-brązowe cienie.

 

Ten dziwny widok sprawiał wrażenie, jakby to właśnie tu czas wybił się z rytmu, wykrzywiając przeszłość i przyszłość w zaskakujących kierunkach. 

 

Ani nieustający entuzjazm Dziedzińca Cudów, ani figlarne głosy, zmiękczane pochlebstwem i unoszone przez wiatr, nie docierały do tego pustkowia, jakby poddawały się, widząc te złowieszcze i posępne barwy.

 

Ceres stał się schroniskiem dla syfów, zapomnianych pyłów epok. Już dawno zanikła wszelka chęć wyczyszczenia tych dymiących stosów, a jakakolwiek szansa na samoregenerację i oczyszczenie, które mogłyby zrobić ze społeczeństwa naprawdę społeczeństwo, już zniknęła.

 

Słychać było tylko pomruki głęboko ukrytego niezadowolenia i przewrotne westchnięcia. Dzień i noc siejące odór zgnilizny i śmierci. Nic nie mogło zakwitnąć na tej ziemi. Ani miasto, ani ludzie. Przyzwyczajając się do wiecznej pogardy, marzenia gniły i umierały w slumsach.

 

Dla mieszkańców Ceres, stolica Tanagura, gdzie wszystko będzie wspaniałe po kres czasu, była bardzo, bardzo odległa. Niewyobrażalny, odmienny świat. Tu nie pozwalano im nawet wylizywać buty Midasowi, temu zarozumiałemu despocie nocy.

 

Żyli w Ceres z bolesnym poczuciem teraźniejszości i widmowymi marzeniami o rozbitej przeszłości. A przecież nikt im nie obiecywał, że będzie łatwo.

 

 

 

Tego dnia masywne szare chmury płynęły zadziwiająco szybko. Jeszcze rano pogoda była jako tako znośna, lecz zepsuła się już po południu. W ciągu dziesięciu minut nieoczekiwany deszcz zmienił się w silną burzę.

 

Krople nieprzerwanie uderzały o ziemię, jakby chciały zmyć całe slumsy. Rowy brudnych ulic zatkały się i przepełniły. Przepływ wody nie miał się gdzie podziać i przekształcił się w gwałtowną rzekę, porywającą wszystko na swojej drodze.

 

 

 

Piątkowa noc.

 

Skończywszy swój bunt i wycofawszy się, burza zostawiła po sobie gwiezdne niebo. Tej nocy codzienny ponury mrok był zadziwiająco czysty.

 

Nocna atmosfera była odświeżająca. Po takim deszczu młodzież ze slumsów przestała marnować czas, chowając się w swoich chałupach i teraz z zapałem wykorzystywała nagromadzone ciepło.

 

Towarzysze upijali się i pobudzeni narkotykami oddawali tradycyjnym cielesnym przyjemnościom. W tym, że bandy często wstępowały do tego niewielkiego dystryktu, wszczynały bójki i sprawiały mnóstwo kłopotów nie było nic niezwykłego.

 

Balans sił w Dziewiątym Dystrykcie zmieniał się zależnie od pór roku, a więc na wiosnę, po obfitych deszczach, nie zważając na częste używanie herbicydów, tu i ówdzie pojawiały się nowe gatunki chwastów. Były one jednak zupełnie pozbawione temperamentu, dlatego wszelkie plotki o jakichkolwiek wyczynach czy wewnętrznych rywalizacjach nie były brane na poważnie.

 

To miejsce do szpiku kości przesiąknęło wonią wygnańców i robotników, ale nikt nie miał na tyle odwagi, by zebrać ich w kupę i zacząć nimi rządzić. W wyniku tego nie ustawały lokalne starcia oraz okrucieństwo, które spowodowane były w większości upadkiem porządku socjalnego w slumsach.

 

 

 

Ostatnimi czasy o władzę w Dziewiątym Dystrykcie walczyły Jeeks (jedni z nowych wychowanków Hiper Dzieciaków) oraz Wściekłe Psy - Maddox, starające się odzyskać utracone stanowisko. Mówiono, że to starcie między starymi a nowymi rządami. Tymczasem obserwatorzy pozostawali w ukryciu, wyczekując odpowiedniego momentu do uderzenia.

 

Ich zwyczajem, już od ponad czterech lat, było zamiast ryzykować życiem i reputacją po prostu robić to, co się chce, czyli cierpliwe polować na ofiarę. Wzajemne zapewnianie powściągliwości, dzięki powszechnej uległości stało się codzienną taktyką.

 

W ciągu tych dni banda Bizonów przejęła panowanie na terenie otwartego ognia nazywanym „Płonącą Strefą”. Jednakże ich zwycięstwo nagle zaczęło się wahać, toteż zwycięzca nie został ustalony. Teraz sprawa była w rękach Jeeks i Maddox.

 

„Trzeba wybrać termin dla coup de grace”- krzyczeli awanturnicy. Jednak do realizacji tego brakowało jednego kluczowego elementu, jakim była siła woli, która oczarowałaby zwolenników i zwiększyła potęgę zespołu, wzmacniając siły każdego członka z osobna.

 

Kiedyś slumsy zetknęły się już z wybitną osobą, posiadającą niesamowitą charyzmę. Trzynastoletni chłopiec opuścił Centrum Opieki, nie posiadając zbytniego statusu czy przywilejów, jednak w zaskakująco krótkim czasie wyrobił on sobie niezłą opinię.

 

Nie miało to nic wspólnego z jego wyglądem. Nie usługiwał on nikomu bez wyraźnej na to przyczyny, przed nikim nie chylił czoła, a jego zaufanie nie było wcale takie łatwe do zdobycia. Każdy, kto go znał, przyznawał, że sekret jego popularności krył się w indywidualności mocno kontrastującej z wiekiem.

 

To istna Varja” - mówiono o nim. - „Nie zauważa nikogo”.

 

Wszyscy mieszkańcy Midasu znali mistyczne stworzenie Varję, nazywaną także Ragonem, demonem świata podziemnego, lub Grendelem, pożeraczem dusz. Drapieżnik potrafiący przegryźć kończynę do samej kości jednym tylko kłapnięciem swych stalowych szczęk wypełnionych ostrymi jak brzytwa kłami. Dumna chimera wzbijająca się w powietrze na swoich dwóch parach skrzydeł, której czerń opierzenia miotała czarującym blaskiem.

 

Z jednej strony nazywano chłopaka Varją, z powodu czarnych jak smoła włosów i obsydianowych oczu, przez które jednak gardzono nim w slumsach jako bastardem i mieszańcem.

 

Z drugiej z powodu bezwzględnego okrucieństwa, które w żaden sposób nie współgrało z delikatną twarzą. Skoro mówi się, że przetrwa najsilniejszy, to słabsi będą się starać za wszelką cenę zbliżyć do silnych i kryć się w cieniu ich skrzydeł.

 

Lecz on nie zwracał uwagi na tych, który mu się podlizywali i rzucali bezmyślnymi komplementami. Mając szeroki krąg znajomości nie potrzebował żadnego quid pro quo, a działo tak albowiem zawsze był przy nim jego „partner”. Ten, kogo można było nazwać „lepszą połową”. Powiedzenie, że patrzył on tylko na tego młodzieńca, nie byłoby przesadą.

 

Wśród ludzi, którzy w trakcie życia zbierają doświadczenie są ci, których charakter nie podlega płci czy wiekowi. Tak więc każdy jego ruch badany był z niemal bezczelną ciekawością, lecz na co dzień nie obchodziło go to zainteresowanie.

 

Dłoń, która z lekkością odtrącała od siebie światełka oświecające jego osobę nie miała w sobie ani trochę powściągliwości czy litości, jednak grupa osób oczarowanych jego charyzmą wciąż rosła. Nie było więc nic dziwnego w tym, że dowodzona przez niego grupa Bizonów rozwijała się w zabójczym tempie.

 

Lecz wkrótce nastał ten dzień. Jak grom z jasnego nieba Bizony nieoczekiwanie się rozpadły. Całe slumsy zaniemówiły, patrząc na to i nie wierząc własnym oczom. Grupa zniknęła, ot tak.

 

Nie było dwóch wersji zdarzeń. Wieść o tym, że Riki odszedł z Bizonów rozeszła się momentalnie.

 

Dlaczego? Z jakiej przyczyny?

 

Cały dystrykt ogarnął szok, któremu towarzyszyły nieprzyzwoite poruszenie i domysły przybierające postać wyolbrzymionych plotek. Przyczyna rozpadu Bizonów pozostała zagadką.

 

Tylko on mógł ich poprowadzić. Niezależnie od przyczyny zniknięcia grupy, brakowało im silnie przyciągającego centrum, jakim był Riki, więc po prostu przestali istnieć. Tak właśnie zniknęła banda Bizonów, pozostawiwszy po sobie tylko pstry, miejski folklor.

 

 

 

Minęły już prawie 4 lata od tamtego dnia.

 

Pierwotni członkowie Bizonów zaczęli się powoli jednoczyć (choć trudno powiedzieć, że się starali) i w okolicy znów zrobiło się niespokojnie.

 

Rzecz jasna, w ciągu trzech lat pojawiło się wielu pretendentów chętnych do przeciągnięcia ich na swoją stronę, polepszywszy tym samym wizerunek swojej grupy. Nawet jeżeli Bizony się rozpadły, ich obecność wciąż była odczuwalna i młodzież, chcąc za wszelką cenę uchwycić choć trochę tej świetności, co chwila przeprowadzała błahe akcje z nadzieją przypodobania się im.

 

Jednak stary towarzysz wraz z innymi weteranami nie uginali się pod naciskiem, nie zważając na to, jak bardzo pedantyczne były pochlebstwa. Nic nie mogło im zastąpić stania ramię w ramię z Rikim i przebywania w jego drużynie.

 

Tak samo, jak psuje się stojąca woda, poziom konfliktów zmienia się z biegiem czasu. Ci, który za nim nie nadążają, są skazani na upadek i lizanie komuś dupy.

 

Pod tym względem wybór pierwotnych członków Bizonów wydawał się być przemyślanym. Jednak ich sława została bezlitośnie zdeptana. Uniknąć upokorzenia i stać się czyimś chłopcem na posyłki to w sumie też jakieś osiągnięcie.

 

Z czasem zaczęli się pojawiać ci, którzy spoglądali na nich z pogardą.

 

Tymczasem Jeeks i Maddox zostali przy swoich prawicowych poglądach. Jeeks z Hiper Dzieciaków i Wściekłe Psy Maddox. Nieważne jakimi były ich siła i wpływy w slumsach, inne grupy przyjmowały ich chłodno.

 

„Zupełnie nie przypominają Bizonów!”

 

„Nędzne imitacje! Podróbki!”

 

Wytykano ich palcami i porównywano do Bizonów. Niekończąca się, mdła, przewidywalna reakcja.

 

Bizony! Bizony! Bizony!

 

Niewątpliwie ci, którzy byli dwoma słupami mocy w slumsach, mieli już po dziurki w nosie tego imienia. Przecież godność byłych Bizonów nie ucierpiałaby od pretensji do legendy, z której pozostał już tylko cień.

 

Dlatego właśnie Jeeks i Maddox postanowili zniszczyć wszystko, co miało jakikolwiek związek z Bizonami.

 

 

 

Dwa krążące po niebie księżyce jeszcze nigdy nie były tak piękne, urozmaicając niebo bladą poświatą.

 

„Ha... ha... haa...”

 

Zdyszany Kyrie pochylił się twarzą ku poszarpanej ścianie w przestronnym zaułku i ciężko westchnął. Opuścił swój pokój i przyszedł na ustalone miejsce zbiórki, zamierzając spotkać się z towarzyszami. Więc co tu się do cholery działo?!

 

Skurwysyny! Gówniaki, jebane...

 

Atak był zupełnie nieoczekiwany. Jakoś udało mu się odbić pierwsze uderzenie i  teraz zostawiwszy napastników w tyle uciekał ile sił w nogach starając się zgubić ich w labiryncie wąskich uliczek.

 

Kurwa!

 

Serce waliło mu jak bęben, a pot spływał z niego strumieniami. Z ust co chwilę wylatywały dławione bluzgi przepełnione wściekłością.

 

Kurwa! Kurwa! Kurwa!!!

 

Aktualnie wszystko co mu zostało, to puste rzucanie przekleństwami. Kyrie otarł pot z czoła. Gdy rozejrzał się nerwowo wokół, dostrzegł czerwony płomyk, który nagle pojawił się w ciemnościach.

 

Przestraszywszy się, instynktownie schylił głowę, po czym wyjrzał ostrożnie zza ściany i zobaczył niewyraźną postać stojącą wśród gruzów zawalonego nieopodal budynku. Zniszczony zaułek zabarwiony był nocnymi cieniami i oświetlony bladym światłem dwóch księżyców wiszących wysoko nad głową.

 

Czerwony płomyk, najprawdopodobniej, drżał na końcu papierosa. O czym on myśli zapalając papierosa w takim miejscu? Na chwilę podniósł pytająco brwi, gdy nagle usłyszał w zaułku odgłos kroków.

 

- Jest tam?

 

- Nie... Chyba zwiał.

 

- Mówiłem ci, że nie ma sensu krążyć po okolicy. Trzeba było od razu go dopaść.

 

- Nie pierdol. Ten skurwiel był zbyt szybki.

 

Sądząc po głosach byli to chłopcy wystarczająco młodzi, by ich głosy nie zaczęły się jeszcze łamać. Ciemne postacie drgnęły oburzone.

 

- I co teraz zrobimy? Widział nas?

 

Atmosfera przesiąknęła strachem i niepewnością.

 

Kyrie był sam przeciwko nim. Gdyby teraz został zauważony szanse na ucieczkę w najlepszym wypadku wynosiłyby zaledwie jeden do dziesięciu. Zdając sobie sprawę z sytuacji Kyrie cofnął się głębiej w cień uspakajając oddech.

 

- Też mi problem. Po prostu następnym razem nie będziemy się wahać i damy mu porządny wpierdol. To chyba najlepszy plan, nie?

 

Kyrie zacisnął pięści, słysząc tę zarozumiałą wypowiedź. Walone gówniarze. Żył w kolonii już od trzech lat. Ludzie mówili, że większość członków bandy Jeeks miała nie więcej niż piętnaście lat. Innymi słowy, były to nieustraszone dzieciaki, które dopiero zaczęły się przyzwyczajać do różnic między Centrum Opieki, a slumsami.

 

Z tejże przyczyny członkowie Bizonów w czasach swego rozkwitu byli jeszcze bardziej nieprzejednani i ciągle dążyli ku dorosłości. W wieku 13 lat dzieci z Bizonów, chcąc nie chcąc, musiały odłączyć się od Opiekunów. Rzuceni na pastwę losu musieli jak najszybciej przystosować się do życia w otaczającym ich gównie.

 

Właśnie dlatego Bizony, którym udało się przeżyć, stały się dla Jeeks wrzodem na dupie. Nie opuścili oni żadnej okazji, by nazwać odrodzonych Bizonów bladym cieniem wcześniejszych siebie, lecz wszystkie ich starania podpinano pod „faworyzowanie”.

 

To, że Riki nie był upadłym idolem, tylko komplikowało całą sytuację. Umacniając respekt nieprzerwaną serią zwycięstw został on zjawą z reputacją.

 

Nieważne jednak, co było wtedy, teraz najzwyklejsza rozmowa z Bizonami oznaczała nóż w plecy w ciemnym zaułku, a Kyrie taki układ rzeczy zaczynał nudzić. Niemniej jednak wiedział on, że wymyślanie usprawiedliwień dla tego, kto sam się zagonił w kozi róg, to zwykłe marnotrawstwo czasu.

 

Dzieciaki z Jeeks nie zamierzały się poddawać, zanim nie zetrą nawet wspomnień o Bizonach.

Jeden z porywczych chłopaków zauważył samotną postać człowieka palącego papierosa na stercie gruzów.

 

- Ej! Co ty tam, do cholery, robisz?!

 

Bezczelność i arogancja zawarte w tej wypowiedzi były sposobem na pozbycie się irytacji spowodowanej ucieczką poprzedniego celu. Ale odpowiedz okazała się być bardzo nieoczekiwaną.

 

- Dzieci nie powinny bawić się w nocy w takim miejscu. Więc zjeżdżajcie stąd i biegiem do domu.

 

Chłopak odpowiedział wyjątkowo władczym głosem. W jego wesołym tonie zawarta była nagłość, która wydała się tym nieustraszonym chłopcom jeszcze bardziej kąśliwa.

 

- Jakiś kretyn – burknął Kyrie pod nosem.

 

Wiedział, że te typki to członkowie Jeeks. Jeżeli ten gość chciał się z nimi bić, znaczy, że jego bezczelność nie znała granic, lub był on najwspanialszym we wszechświecie idiotą.

 

- Gdybyś wiedział z kim rozmawiasz, dziaduniu, pomyślałbyś kilka razy, zanim otworzyłbyś swoją parszywą gębę! - chłopcy kontratakowali, próbując zrehabilitować zranioną dumę bandy Jeeks. - Przygotuj się na łomot! Tylko postaraj się nie posrać ze strachu!

 

Teraz już kipiała w nich złość. Szukali sposobu na wyładowanie emocji i znaleźli idealny cel.

 

- Tak, dokładnie! Jesteśmy z bandy Jeeks!

 

- Jeeks? - odpowiedział nieznajomy obojętnie z nutką rozczarowania w głosie. - Wybaczcie, pierwsze słyszę. To imię tego, kto wam co noc zmienia pieluchy?

 

Nawet bez sarkazmu jego sposób mówienia wskazywał na to, że w wypowiedzi było coś oprócz wrednego dowcipu. Kyrie nie mógł na to patrzeć. „Chyba ma nierówno pod sufitem...” pomyślał ledwo się powstrzymując, by nie powiedzieć tego na głos.

 

- Pierwsze słyszysz? Nie znasz Jeeks?! Skądś ty się urwał?!

 

- Nie szkodzi. Jak nie wie, to mu zaraz wytłumaczymy.

 

- I o to chodzi! Jego jebane życie wisi na włosku!

 

Chłopcy zaczęli się przygotowywać do bójki.

 

Nagle nieznajomy znowu przemówił.

 

- Myślicie, że znacie slumsy? Błąd - odbierał całą sytuację w swoim tempie, do samego końca.

 

- Nie nadwyrężaj się, dziadzie. Zamkniemy ci gębę i wytniemy nową.

 

- No niech wam będzie. Więc pobawmy się, choć to strata czasu - postać ospale wstała z kupy żwiru.

 

Ciemność przeciął laserowy nóż. Zamiast odskoczyć w panice, nieznajomy zręcznie odstąpił w bok, chwycił dłoń napastnika z bronią i kontratakował silnym uderzeniem. Zmusił go do stracenia równowagi, po czym bezlitośnie kopnął z półobrotu.

 

Spadł na nich dziwny cień. Niemożliwe. Absolutne zdumienie. Cholera, niemożliwe! Chyba im się to śni.

 

Chodziło nie tylko o różnice w budowie ciała. Tak precyzyjny unik i uderzenia zaskoczyły wszystkich. Chłopcy powoli zaczęli się wycofywać. „Styl Jeeks” polegał na zagonieniu ofiary w kąt i atakowaniu słabych punktów. Bez wahania. Niemoc fizyczną rekompensowali ilością i poziomem zadawanego cierpienia, więc ten, kto błagał o litość, płakał niczym dziecko, padał zdruzgotany na kolana, zawsze stawał się ich zdobyczą.

 

Jednak tym razem idealna koncepcja legła w gruzach za sprawą zaledwie jednego człowieka...

 

Oż jebana cholera!” wyszeptał z przerażeniem skryty w ciemności Kyrie.

 

- Oko za oko, to nienaruszalna zasada slumsów. A skoro już tu jesteśmy, to samo tyczy się mięśni i kości.

 

Chłopak spokojnie stanął w świetle ulicznej latarni, jakby zrzucając z siebie płaszcz mroku by wreszcie pokazać się publiczności.

 

- Ta zasada dotyczy też mnie. Więc jeżeli chcecie uciec, teraz jest dobry moment – kąciki jego ust nieznacznie się uniosły. - A jeżeli nie, to co powiecie na rozlanie kilku litrów krwi? - zapytał chłopak i zaśmiał się niewesoło.

 

 

 

Piątek.

 

Późną nocą niezwykła, księżycowa tęcza rozciągnęła się po niebie. W pokoju jednego ze zniszczonych budynków, będącym jednocześnie kryjówką i centralą, próbowali zabić czas legendarni członkowie bandy Bizonów.

 

Niegdyś ci dranie wyrobili sobie reputację w slumsach wywracając je do góry nogami. Jednak po rozpadzie grupy już nie stawali do walk i nie odpowiadali na każde rzucone im wyzwanie. A przynajmniej takimi widział ich zwykły obserwator.

 

Statystyki zajętości były mizerne ponieważ młodzież spędzała dni i noce na ściganiu konkurujących band i w slumsach zawsze brakowało rąk do pracy. Pomijając jakość roboty,  "normalne" zdobywanie jedzenia nie było problemem.

 

Oczywiście, jako mieszkańcy slumsów, nie mieli oni pojęcia o „normalnych” standardach życiowych.

 

Nawet pozbawieni marzeń i życzeń, ugiąwszy się pod ciężarem bezsilności i stagnacji ludzie muszą jeść. Głód znajduje się na czubku hierarchii ludzkich potrzeb. Nikt w slumsach nie starał się dobrze odżywiać i spożywać sześć posiłków dziennie, ale głodować i zdychać jak pies też nikt nie chciał.

 

Jedzenie było dzielone nierównomiernie, w zależności od wykonywanej pracy. Dopiero po ukończeniu dwudziestu lat, gdy młodzieńcze pobudzenie mijało, godzili się oni z bolesną rzeczywistością. Czas zapłaty nadchodził niewątpliwie wcześniej, niż się tego spodziewali.

 

 

 

Podając butelkę „Stouta”, mocnego halucynogennego piwa, Kyrie zamarł i zaczął mówić, jakby go nagle olśniło.

 

- Słyszeliście? W Mistral Park wkrótce mają być targi.

 

- Targi? - zapytał Sid ze zdziwieniem w oczach. - Masz na myśli Aukcję?

 

Kyrie kiwnął krótko.

 

- Tym razem będą tam wyprodukowane przez Akademię Pety. Wszyscy są zachwyceni, nawet ci nuworysze z Kaan i Rijiny. Powiadają, że ceny będą dziesięć razy wyższe niż zazwyczaj.

 

I skąd on to w ogóle wie? Wszyscy zebrani uważali się za doświadczonych ulicznych draniów, ale to Kyrie zawsze dowiadywał się o wszystkim jako pierwszy.

 

- Czysta krew z rodowodem, hę? - burkną cicho Guy.

 

- Nas to nie dotyczy - rzucił Luke.

 

- W żadnym wypadku nie porównuję was do tych Akademickich Petów, ale gdyby były pieniądze i czas i może jeszcze trochę szyku, nie bylibyśmy wiele gorsi od nich. Nie licząc problemów z postawą. Nie, Riki?

 

Kyrie zwrócił oczy, z których jedno było szaro-zielone, a drugie błękitne, ku Rikiemu i zaśmiał się z przekąsem. Ten jednak, pokazując swoją obojętność względem tematu, jedynie niespiesznie łyknął piwa. Gest ten mocno podirytował chłopaka, bo przecież bycie publicznie ignorowanym jest gorsze niż gdyby się z tobą sprzeczano.

 

Nawet jeżeli Bizony odrzucały go jak outsidera, nigdy nie obrażały go tak bardzo jak Riki. Jego zachowanie było niczym spoliczkowanie.

 

Skur...

 

Ścisnąwszy zęby Kyrie przypomniał sobie tę noc, gdy Guy przyprowadził Rikiego do ich miejsca zbiórki. Pierwszych parę sekund grupa była zbyt wstrząśnięta, żeby powiedzieć cokolwiek, ale po chwili zaczęli z dziwnym ciepłem w głosie powtarzać w kółko jego imię.

 

Riki..!

 

Riki?

 

On powiedział Riki? Serio?

 

Kyrie go znał. Widział już te czarne włosy i oczy pasujące do klasy Akademii. Tego człowieka nazywano niegdyś „Charyzmą” slumsów.

 

Kyrie pamiętał dokładnie to otępiające uczucie, które ogarnęło go trzy dni temu. Ten obraz wypalił mu się na siatkówce i, czy był to zwykły przypadek, czy zrządzenie losu, ale to właśnie były lider Bizonów walczył z typami nazywającymi Jeeks ich liderem - ten Jeeks, głoszący chęć zniszczenia grupy Bizonów - i w rezultacie dał im wycisk.

 

Uważał to za ironię. Nie, za dar boży. To, że po raz drugi zobaczył żywą legendę, której nie miał już nadziei spotkać, poruszyło go bardziej, niż resztę zespołu.

 

Lecz w obecności pozostałych Kyrie nie przywiązywał dużej wagi do tego, co wydarzyło się tamtej nocy. Dlaczego więc Riki był tak oziębły tylko wobec niego? Czy dlatego, że spośród zebranych tylko Kyrie był nową twarzą? Zapewne legenda nie ma w zwyczaju przeprowadzać serdecznych rozmów z pierwszą lepszą osobą.

 

Ale nawet uwzględniając te czynniki, Kyrie nie ustąpił. Ostatecznie uparł się i przestał brać udział w rozmowie. Nadal jednak tego nie rozumiał. Pewnie po prostu nie przypadł Rikiemu do gustu - miał takie wrażenie już podczas ich pierwszego spotkania.

 

A może ktoś szepnął liderowi do ucha coś złego na jego temat. Nikt nie podał mu otwarcie przyczyny takiego zachowania lidera.

 

W spojrzeniu Rikiego było coś, przez co Kyrie myślał właśnie tak. Jakaś jadowita uwaga z jego strony byłaby lepsza, ponieważ można na nią odpowiedzieć. Jednak Riki nie dawał mu żadnej szansy. 

 

Daleko mu było do tego. Kyrie był całkowicie lekceważony, co było dla niego wielce przytłaczające. Zmrużył złowrogo oczy. Riki, prawdopodobnie nie zauważając tego wszystkiego, nawet nie próbował spuszczać wysłanego gdzieś w przestrzeń spojrzenia. Wciąż mając nadzieję na ostrą odpowiedź Kyrie skrzywił się rozgniewany jeszcze bardziej.

 

W tym momencie, jakby doczekawszy się odpowiedniej chwili, spokojnie odezwał się Guy.

 

- Co z tobą, Kyrie? Chcesz personalną obrożę?

 

Odczuwając utraconą możliwość chłopak syknął, po czym westchnął i odpowiedział z naciąganym uśmieszkiem.

 

- Czemu nie? Dajcie mi pana, który będzie mnie codziennie karmił pierwszorzędnymi dragami, a jestem gotów lizać mu buty!

 

To stwierdzenie jakoś zaczepiło Rikiego. Jego obojętny wyraz twarzy nagle stał się tak chłodny, że Kyrie odruchowo drgnął i zacisnął pięści. Z niewiadomych mu przyczyn spotkawszy się ze stalowym spojrzeniem lidera krew mało nie stanęła mu w żyłach. Kiedy poczuł na sobie pełnię mocy niezadowolenia Rikiego, jego długo wstrzymywana uraza gotowa była w każdej chwili wybuchnąć jasnym płomieniem.

 

Co jest z nim nie tak, do kurwy?!

 

Kyrie stał skuty tym lodowatym, milczącym spojrzeniem nie mogąc wymówić ani słowa przez duszące go oburzenie. Została już tylko wewnętrzna pogarda wobec jego własnej nieporadności wypalająca dziurę w brzuchu.

 

Nagle siedzący obok niego Luke, z uśmiechem na ustach wyszeptał:

 

- Ej, obudź się, młody. Serio chcesz zostać czyimś slumsowym kundelkiem? 

 

Nikt się nie śmiał. Była to bowiem surową prawda, a nie temat do żartów. Żeby rozładować atmosferę poddenerwowany Norris rzucił:

 

- Walić to. Co z Jeeks i jego przydupasami?

 

- Właśnie... nie wiem czemu, ale ostatnio nam strasznie dokuczają.

 

- Ale słyszałem, że jakiś czas temu, ktoś ich nieźle sprał – Kyrie spokojnie podał informację, jakoby była to zwykła plotka i spojrzał ukradkiem na Rikiego.

 

Ten nie zareagował.

 

- Potraktujmy to jako dar losu. Tak czy inaczej powinniśmy skorzystać z okazji i coś z tym zrobić.

 

 

 

Nie dając po sobie poznać, czy go to interesuje czy nie, Riki niespiesznie dopił piwo. Alkohol musnął jego język szczególną goryczą różniącą się czymś od tej, co zawsze. Smak był zjadliwy, mroczny i ciężki, trudno go było opisać.

 

Na pewno to tylko moja wyobraźnia.

 

Riki powolnie przełknął piwo, rozmyślając nad tym. Jak już się ogrzewać, to czymś o przyjemniejszym smaku, z tym, że w miejscu takim jak to, niczego podobnego nie było.

 

W przerwach między wojnami gangów Riki odłączał się od grupy, która z szeroko otwartymi oczami przegrzebywała Dziedziniec Cudów w poszukiwaniu przyjemności i dochodu. Nie oznaczało to jednak wcale, że zabłądził i postanowił ciężko pracować, żeby mieć na chleb.

 

Co roku nowa krew wpływała do Dziewiątego Dystryktu, ale slumsy, będące tętnicą przechodzącą przez serce Ceresu, już dawno zastygły. Nikt nie miał wystarczająco siły woli, by rozerwać pierś i uwolnić serce od tej straszliwej zarazy.

 

Bez bogatego patrona nie było z kogo wyciągać kasy. Te małolaty nie potrafiące czerpać przyjemności ze swojej młodości myślały, że drogie halucynogenne piwo było szczytem marzeń.

 

Marzenie. Nawet piwo, które teraz pili. Trzy dni temu Luke natknął się na magazyn z „ekskluzywnymi towarami”. Ale to wcale nie oznacza, że najpierw zgłosił się do producenta, by spytać o ich prawdziwą wartość. Był to zwykły stymulator. Bimber.

 

Opróżnianie butelki jednym haustem było wielce ryzykowne. Jeżeli ktoś miał nieco mniej szczęścia, otrzymywał nie jakiś tam „nieudany zabieg”. Po przewlekłych wymiotach i bolesnych drgawkach następuje zgon spowodowany uduszeniem.

 

Tym sposobem piwo wyrobiło sobie złą reputację wśród mocnych alkoholi. Był to napój w sam raz dla slumsów.

 

Jednak gdy już ktoś się napił, czekała go niezapomniana podróż bez mandatów czy zajazdów. Siedział pogrążony w euforycznej fantazji, z jego ust spływały zaledwie zarysy słów, a oddech brzmiał jak chrzęst kamieni pod stopami.

 

Picie pomagało zdjąć brzemię mieszkańców slumsów, którzy inaczej nie potrafili rozwiać swoich smutków. Nawet mówiąc władzom prawdę prosto w twarz, ich dusze wciąż pozostawały niespokojne. Wciąż wisiała nad nimi możliwość, że zostaną odrzuceni, zawarci w jednym zdaniu: „Taki już jest ten zasrany świat”.

 

Rozmowa ucichła sama z siebie i milczenie zaczęło powoli wypełniać przestrzeń między nimi.

 

W tej chwili Luke, ni z tego ni z owego, odwrócił się do Rikiego.

 

- Co z tobą? Siedzisz tak i krzywisz się od tych szczyn. Wglądasz żałośnie.

 

Coś skrywało się w spojrzeniu Luke'a, kiedy jego wzrok pełzł po ciele Rikiego, niczym koci język wylizujący futro.

 

-Nie chciałbym powiedzieć, że zmieniłeś się w dziada, powtarzającego w kółko te same historie z czasów wojen.

 

Tak było zawsze. Wystarczyło jedno jego spojrzenie lub brzmienie głosu, żeby natychmiast dostać gęsiej skórki. Riki przyjął go za początek skutków piwa i olał.

 

Serce biło powoli, energia niespiesznie powracała, siła wypełniała kończyny w dziwnym falowanym tempie. Przyjąwszy rozluźnioną pozę Riki oparł się o kanapę, wyciągnął ręce i nogi, po czym głęboko westchnął.

 

Zamknął oczy. Niczego już nie widział ani nie słyszał. Odczuwał tylko lekkie drganie czegoś, jakby senności. Jego ciało i dusza coraz bardziej zagłębiały się w oszałamiające doznania i z każdym oddechem zapędzały się coraz głębiej w złudzenia.

 

Ciemność poruszyła się pod jego powiekami. Kiedy przed oczami pojawił się barwny kalejdoskop, stracił zainteresowanie czymkolwiek prócz ogarniającego go otępienia.

 

Potem Guy zerknął na Rikiego przez ramię i zdołał wychwycić w delikatnym uśmiechu zdobiącym jego twarz te trzy lata rozłąki. Po czym znów odwrócił wzrok.

Comments: 0