Rozdział 4

 

Silny, przesiąknięty wilgocią wiatr od strony morza kołysał młode liście bujnych lasów zielonego pasa. Riki skierował swój jet-bike w stronę Pomarańczowego Prospektu rozdzielającego Flare (Dystrykt 2) i Janus (Dystrykt 6).

 

Jak zawsze zostawił motocykl w specjalnym garażu na obrzeżach liliowego miasta i niespiesznie powędrował wzdłuż chodników. Drogi zalewało jaskrawe światło słoneczne gdzieniegdzie przecinane wyrazistymi cieniami. Było jeszcze przed południem, więc ludzi na ulicach było niewiele. Dlatego też aktualnie tę znajomą grę światła i cieni przyjmował dosyć obojętnie. 

 

Turyści nadal odpoczywali po minionej, emocjonującej nocy, więc poranek był tu prawdopodobnie najspokojniejszą porą dnia. Riki rozejrzał się po okolicy i kontynuował swoją podróż. 

 

Był to także najlepszy czas do przekraczania granic między Dystryktami w Midasie, rzecz jasna zachowując dozwoloną prędkość. I najtrafniejszy okres do spacerowania po czystych, schludnych ulicach. Z początku zachwycało go to niemalże do omdlenia tak, że nogi same się plątały. Ale teraz się już przyzwyczaił.

 

Skręciwszy z prospektu w boczną uliczkę Riki mimowolnie się nastroszył zbliżając do tylnego wejścia legalnego, całodobowego sklepu z narkotykami. Było to wejście zarezerwowane dla kurierów. Skan jego prawej ręki otworzył i zamknął drzwi.

 

Biuro Katze znajdowało się w piwnicy.

 

Liścik od niego Riki dostał jakieś dwie godziny temu. Ale ponieważ nie było tam napisane, że sprawa jest pilna, przyszedł jak zwykle, dziesięć minut przed ustaloną godziną. 

 

Do piwnicy można się było dostać starą windą i każdy czuł się zobowiązany do wypowiedzenia się na ten temat:

 

- Takich rupieci nikt już nie używa.

 

- Nie mogę pojąć, czemu szef się nadal męczy z takim złomem.

 

- Mówię wam, dosyć tego. Czas zamienić ten chłam na nowy model.

 

Części zamienne do starej elektrycznej windy były trudno dostępne, chyba, że się je zamawiało.

 

I to, dlaczego Katze - uosobienie racjonalizmu i wydajności - tak się obnosił z tym rarytasem, było tajemnicą. Riki wyjął kartę dostępu, którą dał mu Katze i drzwi windy się otworzyły. Ciężkim krokiem wszedł na platformę i drzwi zamknęły się za jego plecami. Przywykł już do tego, jak kabina bujała się w tył i w przód podczas jazdy, więc tylko obojętnie ziewnął.

 

Nie wiedział, jak głęboko pod ziemią znajdowało się biuro. Nie było tu paneli ani lampek wskazujących piętra. Winda zatrzymywała się tam, gdzie Katze miał swoją fortecę i to było wszystko, co powinien był wiedzieć, więc się nad tym nie zastanawiał.

 

Winda nie była jedynym dziwactwem biura Katze. Wedle zasady "prostota dla prostoty" Katze pozbył się wszystkiego, co niepoważne, niepraktyczne i niepotrzebne ze swojego otoczenia. Jego biuro przypominało niezorganizowane, czarne pudło. Za każdym razem, gdy Riki tu przychodził, czuł się dziwnie nieswojo. 

 

Stwierdził w końcu, że Katze ma coś w rodzaju nerwicy obsesyjnej. Dziwna atmosfera tego pokoju za każdym razem wybijała go z równowagi. Z drugiej jednak strony, nie ważne, jak niewygodnie tu było, Riki - do cna przesiąknięty chaosem slumsów - rozumiał, że wystrój ten idealnie pasował do osobowości Katze.

 

Wychowany w tych samych slumsach Riki za każdym razem, gdy tu przychodził, odczuwał, jak daleki jest od niego ten człowiek. Pewnie właśnie w tym tkwiła różnica między ustatkowaną osobą, a nieopierzonymi podwładnymi.

 

Słysząc otwierające się drzwi Katze jak zwykle przywitał go spojrzeniem. Jednak tym razem wyjątkowo wlepił wzrok z powrotem w monitor, przez co Riki wywnioskował, że przyszedł nie w porę. Zerknął na kanapę w rogu, jedyną oznakę przytulności w całym pomieszczeniu. 

 

Na jego stałym miejscu tym razem siedziała dwójka dzieci. No tego się nie spodziewałem, pomyślał. Wygląda na to, że są wyjątki. Z tego, co było mu wiadomo, Katze nigdy nie wpuszczał do biura ludzi niezwiązanych z branżą. Już nie mówiąc o dzieciach.

 

Dzieciaki wyglądały nie tyle uroczo, co pięknie. Oczy i usta były niczym u aniołów i nawet przyjrzawszy się im dokładnie, Riki nie potrafił określić ich wieku. To był właśnie tego typu urok.

 

Siedzieli obok siebie jak dwie lalki, jedyna ozdoba tego surowego pokoju. Czyżby byli tu tylko po to, by odwracać uwagę? Riki powstrzymał się, żeby się nie zaśmiać z tak głupiego pomysłu.

 

Maluchy zawinięte były aż do kostek w rozkoszne szaty minionych wieków, co dodawało im jeszcze więcej tajemniczości. Oceniając sytuację, Riki doszedł do wniosku, że Katze – stukający w klawiaturę bez słowa wyjaśnienia - w jakiś sposób go testuje.

 

Jedno dziecko miało w uszach krwisto-czerwone kolczyki z rubinami, a jasne włosy, które nawet z daleka wyglądały na miękkie w dotyku, swobodnie opadały na ramiona. Przed oczami Rikiego od razu pojawił się obraz tego Blondy z wspaniałymi, długimi, złocistymi włosami, przez co gardło ścisnęło się boleśnie, jakby właśnie przełknął ość. Riki kaszlnął.

 

Drugie miało włosy czarne jak Riki, cudowne, błyszczące, sięgające do ramion i ostrożnie przystrzyżone na końcach.

 

Najpewniej w celu podkreślenia ich smukłych rys, na czole każdego z kich lśnił sporych rozmiarów szafir. Riki nie był znawcą kosztowności i nigdy nie interesował się ich ceną, ale ani na moment nie zwątpił w to, że rubiny i szafiry były prawdziwe.

 

Mimo wszystko musiał przyznać, że ta dwójka bardzo umiejętnie ukrywała swoją atrakcyjność. Siedzieli z zamkniętymi oczami, w żaden sposób nie okazując, że zauważyli jego obecność. 

 

- Wybacz, że musiałeś czekać - wreszcie odezwał się Katze. - Musiałem załatwić jedną sprawę. Szukałem odpowiedniego miejsca do wylotu i to zajęło dłużej, niż się spodziewałem - wyjaśnieniu towarzyszyło coś podobnego do westchnięcia pełnego ulgi.

 

- A Alec? - zapytał Riki o swoim towarzyszu.

 

- Magazyn trzeci - odpowiedział krótko Katze. - Spieszył się z dokumentami na odprawę frachtowca.

 

Od pierwszej wspólnej sprawy Alec wziął nowicjusza pod swoje skrzydło.

 

- Może widok i jest wart tysiąca słów, ale patrzeć nie znaczy robić. Trening czyni mistrza - mawiał często.

 

Wkrótce zwalił na Rikiego całą śmieciową pracę i inną dziwną robotę, a sam zajął się zapewnieniem środków do odprawy.

 

Trening czyni mistrza.

 

I wszystko to dla Rikiego było zbyt proste. Ale mimo, że pracował o wiele więcej niż reszta, całe zasługi przypisywano jego beztroskiemu towarzyszowi, tak więc Riki chcąc nie chcąc zdał sobie sprawę z tego, że Alec chce sobie po prostu ułatwić życie jego kosztem.

 

Gdy Riki dowiedział się, że tym razem paczkę trzeba dostarczyć do granicznej dzielnicy Laocoon, niezbyt się zdziwił. Tylko nieznacznie uniósł brwi kiedy dowiedział się, że tym razem "paczką" jest ta dwójka dzieci. 

 

A fakt, że ich dostarczenie odbywać się będzie nie drogą bezpośrednią, ale statkiem towarowym, niemało mówiło o ich pochodzeniu.

 

Tak, ale to wiąż para bachorów, pomyślał Riki. Na obecnym etapie życiowym Riki był daleki od przejmowania się moralnością w kontekście osobistych preferencji innych ludzi. Ale kiedy chodziło o zboczenia i nieletnie dzieci, zwyczajnie się tego nie tykał.

 

Niestety fakt, że wkurza to jednego kuriera, nic nie zmieni. Ale mimo wszystko...

 

Przyjrzawszy się im uważnie raz jeszcze, Riki w zamyśleniu przekrzywił głowę. Zwyczajnie nie mógł tego pojąć. Nie chodziło o kolczyki czy diademy - nawet bez nich oczywistym było, że ta dwójka nie pochodzi ze średnio statystycznego haremu. Nieliczne części nieprzykryte materiałem wskazywały na to, że były to pety najwyższej jakości. 

 

Klasowe pety też przechodziły przez Czarny Rynek. I biorąc pod uwagę żelazną zasadę wszystkich handlarzy - sprzedawać tylko jakościowy towar – nie było szans, żeby ta dwójka przypadkowo była ślepa. Ale wyjaśniać to w ich obecności Riki nie miał zamiaru. 

 

Katze oddał kilka rozporządzeń i jeden z jego pomocników zawinął dzieci ciasnej w materiał i wyprowadził z pokoju. Riki znał zasady: Nie pchaj nosa tam, gdzie nie trzeba. Po prostu rób swoje. A jednak chęć poznania prawdy wzięła górę nad prawdopodobieństwem otrzymania surowej odpowiedzi.

 

Jednak Katze go wyprzedził:

 

- To Layana, specjalna edycja.

 

Riki się zachłysnął.

 

- To oni nie zamknęli działalności dawno temu?

 

- Dotąd społeczeństwo z powodzeniem utrzymywano w tym przekonaniu. A przecież nadal są fanatycy gotowi sypać pieniądze garściami do odpowiednich kieszeni tylko po to, by dostać parę takich laleczek. Jeżeli nie możesz zadowolić swoich żądz legalnie, spróbuj zrobić to drogą podziemną. A dla osoby przedsiębiorczej wszystko zaczyna się tam, gdzie jest popyt, ale brakuje towaru.

 

Katze beznamiętnie rzucał suche fakty z życia nie dodając do nich własnych emocji. W przeciwieństwie do Rikiego, który nijak nie mógł powstrzymać wstrętu malującego się na twarzy. Katze nie zareagował na to ani cynicznym uśmiechem, ani ironicznym, tylko powiedział tak samo obojętnym tonem:

 

- To nie Rynek decyduje o tym, co jest obrzydliwe, a co piękne. Od ciebie wymagane jest tylko jedno: wykonuj jakościowo swoją robotę. I myśl mniej.

 

- Wiem, ale... - tylko tyle Riki zdołał z siebie wydusić dławiąc żółć podchodzącą do gardła.

 

Layana Hugo. Teraz już tylko to imię pozostało po legendarnej kampanii, o której Riki słyszał zaledwie urywki plotek. Dawno, dawno temu wśród pstrokatych, jaskrawych ulic Midasu, było miejsce, które przyprawiało ludzi o dreszcze. Było to zbyt ciemne imię, by należeć do kolejnego banalnego miejsca zaspokajania potrzeb. Była to komnata grozy wywołująca wewnętrzne obrzydzenie nawet u najwykwintniejszych poszukiwaczy przyjemności. 

 

Panie i panowie. Ludzie o stalowym charakterze i czystym sercu. Kobiety i mężczyźni. Wszyscy opuszczani tu byli do poziomu "samic" i "samców" a rozum i standardy moralne rozpadały się w proch dając wolę naturalnemu, ludzkiemu jestestwu wyrywającemu się na zewnątrz.

 

Kochanków z Layana Hugo sprzedawano godzinowo, a byli oni tak piękni, że wywoływali niezmiennie westchnięcia pełne zachwytu. Jednak każdy z nich posiadał jakiś fizyczny defekt.

 

Było to naturalnym efektem genetycznym bo byli oni chimerami uzyskiwanymi na skutek przypadkowych mutacji. Sztucznie stworzeni za pomocą genetycznej inżynierii. Wszystko to w ramach bezdusznego pościgu za ideałem oblicza. Żałosne.

 

Ale cała ta produkcja trwała nie po to, by dać światu możliwość podziwiania ich. Te "wróżki" były niczym więcej, niż seks-lalkami dla zboczeńców.

 

Wszystkie one były ślepe i raczej nie po to, by trafić w gusta klientów, ale by nie wstydzili się oni swoich fetyszy. A na rzecz utraty wzroku wszystkie pozostałe zmysły naturalnie się wyostrzały. 

 

Żeby klient przypadkowo nie został pokaleczony, a także by zapewnić bezpieczny seks oralny, w pewnym wieku usuwano im zęby. A potem od najmłodszych lat wpajano przeróżne umiejętności tylko w jednym celu - by zadowolić swojego Pana w łóżku. Lalki-mutanty, które całe swoje życie spędzały w pokoju, w którym zostały zamknięte raz na zawsze. 

 

Riki reagował na nie w ten sam sposób, jak na cuchnący odór slumsów. Nieuleczalni, ale żyjący. Chodzące trupy. Rozpacz gnijących w więzieniu o nazwie "wolność". Na tym świecie było więcej zboczeńców, czy raczej "pasjonatów", których nie zadowalał już „normalny” seks, niż Riki by chciał.

 

Psychiczny ciężar świadomości istnienia cudzych zboczeństw stał się dla niego zbyt ciężkim. To właśnie był sens istnienia Dziedzińca Cudów - nie tylko zgadzać się, ale przyjmować wszystkie te wewnętrzne, skrywane żądze wcielając je w życie.

 

Co więcej, nie było żadnego zagrożenia, że twoje osobiste fantazje zostaną ujawnione światu. Takich tajemnic nikt nie rozpowiada. Klient nie może ryzykować. To Shangri-La, gdzie ludzie mogą robić wszystko, co zechcą.

 

A odwiedzających, oczarowanych możliwościami, można było śmiało zapisywać do grona stałych klientów, dlatego właśnie uwodzicielska noc Midasu nigdy się nie kończyła.

 

I pewnego razu prosperujący przedsiębiorca, pochodzący z arystokratycznego rodu znanego we wszystkich układach gwiezdnych Wspólnoty, tak bardzo przywiązał się do jednej z tych lalek-mutantów, że nie wytrzymawszy męki cielesnej i duchowej popełnił samobójstwo wysadzając w powietrze siebie i ją.

 

Ów biznesmen-samobójca przedtem cieszył się opinią zakorzenionego i rozumnego pacyfisty. Był to ogromny skandal i Layana Hugo, lider na rynku, zniknął.

 

A potem, mimo, że właściciel nie miał pieniędzy, ani znajomości, imię Layana Hugo stało się znane w najdalszych zakątkach wszechświata, przy czym znane wśród tych, którzy nie mieli z Midasem nic wspólnego.

 

Gdyby po prostu cichutko zakończyli swoją działalność, a nie zniknęli w dokładnie zaplanowanym blasku skandalicznej sławy, rozmiar skandalu byłby znacznie mniejszy. Gdyby ten mężczyzna pomyślał o jego własnej reputacji i jego rodziny, wybrałby cichą śmierć, po której prawda o niej odeszłaby w zapomnienie. 

 

Jednak wybrał dla siebie i swojej zmutowanej lalki najbardziej publiczny rodzaj śmierci pozostawiając za sobą zagadkę tego, co pobudziło jego umysł do podjęcia decyzji o tak jaskrawym odejściu. Na początku krewni myśleli, że to był przypadek - może stał się częścią jakiejś zmowy, albo był ofiarą ataku terrorystycznego? Uwaga mediów całego wszechświata skupiła się na Midasie.

 

Obawiając się, że zaszkodzi to legendarnej reputacji "bezpieczeństwa" Dziedzińca Cudów, stojący za sterami Midasu urzędnicy zaczęli po cichu ratować sytuację. 

 

Przerażająca i skandaliczna śmierć młodego mężczyzny stała się „istnym banerem reklamowym Wspólnoty”. Mogło to wytworzyć iskrę, pożar od której z łatwością spaliłby doszczętnie nawet pracujących w cieniu Tanagury.

 

A przynajmniej tego się obawiali.

 

Odrzucając strach i grozę rodzina ofiary – wciąż nieświadoma zdarzeń - zażądała, by rząd przeprowadził dokładne dochodzenie. Pieniędzy i wpływów mieli pod dostatkiem, więc ich wołania usłyszano na górze, co wywołało euforię wśród dziennikarzy. W końcu stwierdzili, że mają dosyć kręcenia się i niezdecydowania ze strony urzędników Wspólnoty, którzy dotąd byli ich pośrednikami. Biorąc sprawę w swoje ręce, członkowie rodziny zebrali się i przenieśli do Midasu.

 

Potępiając Midas, skrywający szczegóły incydentu pod osłoną tajemnicy byli święcie przekonani o tym, że idą tam, by wyjawić prawdę i nikt nie śmie stanąć im na drodze.

 

A może ta rodzina, będąca wpływową na wszystkich pozostałych planetach galaktyki, po prostu wczepiła się obiema rekami w możliwość postawienia Amoy przed sobą na kolana. Dla osiągnięcia tego celu posunęli się do niemalże absurdu i pozwali Tanagurę żądając ogromnej, wręcz niesłychanej rekompensaty. 

 

Na co cierpliwość Midasu, dotąd zachowującego rozsądne milczenie, się skończyła i wreszcie opublikowano wszystkie detale zdarzenia. Na coś takiego rodzina nie była przygotowana i nastąpiło otępiałe milczenie. Niektórzy po prostu tracili przytomność na miejscu.

 

Po tym wszystkim ogłosili w prasie, że cała ta akcja od samego początku była spiskiem mającym na celu oczernienie ich dobrego imienia. Ale krzyczenie o tym na każdym kroku nie miało już sensu, zostali zgaszeni i musieli obserwować, jak ich reputacja tonie w ściekach, a ratunek dla ich dumy nie przybywa.

 

Gdy ten niebywały skandal ucichł, drzwi do domu strachów - Layana Hugo - zostały zamknięte i zapieczętowane. A dla rodziny, niegdyś zamożnej i wpływowej, sprawa stała się pyrrusowym zwycięstwem i obecnie byli oni zaledwie cieniami swojej minionej światłości. Bo przecież zwykłe sprzeczki, których uczestnikami są zazwyczaj turyści, nie dochodziły do prasy i nie przeradzały się w taki krzyk.

 

Katze twierdził, że tak właśnie było.

 

A póki co Layana Hugo odeszło do podziemi i najwyraźniej planowało powrócić do życia. Zregenerowało się już na tyle, by przyjmować zgłoszenia i znowu robić seks-lalki na zamówienie. 

 

Rodzina tamtego mężczyzny wykorzystała swój status, pieniądze i władzę by owinąć sobie przedstawicieli Wspólnoty wokół palca. A ich nieoczekiwany upadek zapoczątkował desperacką walkę o władzę wśród elity rządu. Tu i tam echem odpijały się obwinienia o spisek.

 

Ale czyż spisku nie było? Czyż gdzieś w cieniu nie pozostał złoczyńca, obdarzony siłą, wciąż splatający krwawą sieć? A któż to udowodni?

 

 

 

- Nie ma znaczenia, jak bogaty jest ród, nawet błękitna krew może zgnić. Ogromna organizacja zgniecie małego człowieka, ale jedna słaba kolumna zawali całą budowlę - kontynuował Katze.

 

- Naprawdę był taki zepsuty i zgniły? A może był bohaterem? Czy decydować o tym nie powinny osoby bezpośrednio z nim związane, a nie obcy?

 

- Wydaje ci się, że to zbyt nielogiczne?

 

- Mi tam wszystko jedno. Wydaje mi się, że to, co ktoś nazywa sprawiedliwym i istnym, jest zaledwie jedną z prawd. Tak czy inaczej zrobię to, co uznam za właściwe.

 

- Nawet jeżeli przez to zaczną tobą gardzić najbliżsi ludzie? - Katze twardo wbił w Rikiego swoje popiołowo-szare oczy.

 

Z jakiejś przyczyny westchnienie ugrzęzło Rikiemu z gardle. Nie mógł odwrócić wzroku. Nie rozumiał, czemu Katze to powiedział, ale musiał uwierzyć, że nie nawiązywało to do historii o człowieku, który zniszczył swoją rodzinę.

 

Było to do niego zupełnie niepodobne. Riki miał wrażenie, że udało mu się uchwycić przebłysk prawdziwego Katze przez pęknięcie w jego wiecznej masce chłodnej obojętności. 

 

- Może jeżeli nie masz wyjścia, to po prostu uczysz się z tym żyć? - wymusił z siebie Riki przygnieciony spojrzeniem Katze, czując, że musi powiedzieć cokolwiek. - Wcześniej czy później zdajesz sobie sprawę z tego, że nikt nigdy nie będzie tobą w pełni usatysfakcjonowany i zaczynasz na to lać. Wtedy też przestajesz starać się zgrywać świętego, nie wydaje ci się?

 

Riki mówił o tym, co zazwyczaj zostawiał dla siebie.

 

- Jeżeli masz tylko dwie ręce do trzymania tego, co w życiu najważniejsze, to nie ważne jak bardzo ci się to nie podoba, trzecią musisz puścić.

 

Była to prawda uniwersalna i nikt z obecnie żyjących ludzi nie mógł zmienić jej choćby trochę. W rękach mieszkańców slumsów, którzy znali te prawdę aż za dobrze, nie było ani marzeń, ani nadziei. Ale Riki twardo pamiętał te zasadę: Masz tylko dwie ręce, trzymaj w nich tylko to, co najważniejsze.

 

Ciężar tego aforyzmu nawet teraz wyraźnie odbijał się w twarzy mówcy.

 

- Czyli pozbywasz się tego, czego nie możesz utrzymać? - podsumował Katze sam sobie i gdy zdał sobie sprawę ze znaczenia tych słów, jego szczęka drgnęła. Przez to blizna, przecinająca jego piękną twarz niczym pęknięcie, zaostrzyła się co naruszyło wiecznie obojętne oblicze. To właśnie dzięki niej Katze zyskał przydomek Lodowa Blizna.

 

Tak ożywiona reakcja zaskoczyła Rikiego. Katze wyjął papierosa z ulubionej papierośnicy i z wyćwiczoną łatwością zapalił. Zaciągnął się głęboko i niespiesznie wypuścił dym.

 

- Rozumiem. Czyli tak buduje się twoja nienaruszalna polityka - doszedł już do siebie. - Nie przypominam sobie, żeby w Centrum Opieki tak uczono. Sam to wymyśliłeś? Czy ktoś ci pomógł?

 

Wspomnienie Centrum wstrząsnęło Rikim. Zazwyczaj podczas rozmów w cztery oczy Katze nie wspominał o slumsach. I nigdy nie robił długich, nudnych kazań na tematy nijak niezwiązane z pracą. 

 

Riki nie miał bladego pojęcia dlaczego, ale dzisiaj Katze był jakiś inny. Ostatnio odczuwał powiewy osobliwego wiatru w tym miejscu, o zapachu zagadki, której nie mógł rozwiązać. Było to dziwne uczucie ale niezbyt silne, więc postanowił zwalić to na wyobraźnię.

 

W całym Czarnym Rynku była tylko jedna osoba, jego brat slumsowej krwi, który miał taką samą przeszłość. Riki nie schlebiał sobie z tego powodu, ale samo istnienie Katze stało się dla niego swego rodzaju drogowskazem. Chyba nie trzeba mówić, jak bardzo mu to pomagało.

 

- Aire mi to powiedziała kiedy odchodziłem z Centrum.

 

- Aire? Ach, starsza siostra w twoim bloku?

 

- Nie była moja siostrą. Była przyjacielem.

 

- Czyli koleżanka?

 

- Nie do końca. Nie była Donny - powiedział wprost używając slumsowego slangu oznaczającego kochankę. - Była Mary - miał na myśli "bliskiego przyjaciela" lub "towarzysza".

 

Słysząc słowa w takim kontekście Katze nieznacznie się zawahał. Otrząsnął popiół z papierosa ruchem podobnym do wędkarza pociągającego za żyłkę.

 

- Nie Donny, ale Mary, powiadasz. Bardzo dokładnie wyznaczasz granice.

 

- To nie ja ją wyznaczyłem - powiedział Riki i wyraz twarzy nieznacznie posmutniał. - Lecz oni.

 

Nie ważne ile lat minęło odkąd opuścił Centrum, niektóre rzeczy się nie zmieniają.

 

Katze ani się nie uśmiechnął, ani nie skrzywił się cynicznie i tylko powoli przeniósł spojrzenie na Rikiego. 

 

W Centrum Opieki Riki nie miał "przyjaciół". Byli skromni obserwatorzy i świadkowie, trzymający się na odległość i byli wrogowie, którzy wcześniej czy później obnażali kły i ostrzyli pazury. Ale była też jedna dobra dusza, która go rozumiała.

 

Przeszłość i dzieciństwo dzielił tylko z towarzyszami i pobratymcami. Relacje, które można było z czystym sumieniem nazwać "przyjaźnią" były mu nieznane. Jedyne "przedszkole" slumsów - Centrum Opieki - nie był dla Rikiego ani domem, ani piekłem, lecz bardzo dobrym schronieniem.

 

- Rozumiem. I co? Aire była starsza od ciebie?

 

- Konkretniej o trzy lata.

 

- Trzy lata w Centrum to jak całe życie. A kobiety zwykle są gadatliwe. Musiała być bardzo mądrą dziewczynką, skoro w takim wieku mówiła takie rzeczy.

 

- Możliwe. Pamiętam tylko, że była bardzo piękna. Nazywano ją Świętą Langeais. Anioł.

 

Lśniąca blondynka z czarującymi lokami i wielkimi, szmaragdowymi oczami. Matki (tak je nazywano) zawsze ją ozdabiały i stroiły od stóp do głów. A Aire lśniła niczym jeden z ozdobnych aniołków narysowanych na suficie.

 

- Ani się waż pójść w przepaść, Riki, rozumiesz? Jesteś moim talizmanem na szczęście. Obiecaj, że zostaniesz ze mną na zawsze.

 

Nie było na świecie nic lepszego, niż te słodkie słowa spływające z jej czarujących, wiśniowych ust i pocałunków przed snem, którymi do obdarzała. To było tak dawno, ale obraz przed oczami Rikiego pozostał ostry. Aire była dla niego całym światem.

 

A potem nastąpił ten dzień przepełniony krzykiem, który przerodził się we wrzask. Zaatakowała ich grupa dorosłych, których przedtem nie widział i rozdarła ich świat na strzępy. Wspominając o tym teraz Riki zrozumiał, że właśnie wtedy skończyła się bajka i rozpoczęła cała reszta.

 

Ale wtedy Riki niczego nie rozumiał. Jedynie to, że jest przywiązany do okrutnego koła fortuny i nie może na to nic poradzić, bo jest jeszcze za mały. 

 

Ale Katze mało obchodziły jego sentymentalne wspomnienia.

 

- Hm. Wygląda jak rzadki wyjątek. W tym miejscu zazwyczaj trzymano się zasady, że każde dziecko jest takie samo. Nikogo tak pobłażliwie nie traktowano, nikogo nie wyróżniano i nie stwarzano nikomu specjalnych warunków. Czyżby wszystko aż tak się zmieniło, póki tam byłeś?

 

Obojętność w jego głosie boleśnie odbiła się w duszy Rikiego. Miało się wrażenie, że mówili o dwóch różnych miejscach. Rikiemu udało się opanować myśli i zachować spokój.

 

- Czy sama idea jakoby wszystkie dzieci są równe i tak samo sympatyczne, nie jest sama w sobie kłamstwem? Ci, którzy robią wszystko, co się im każe i są łatwi do opanowania, automatycznie są bardziej uroczy. A uparte chuligany nie. Jednak najgorsi są małoletni dranie, którzy wszystko muszą zrobić po swojemu. Wszyscy o tym wiedzą, chociaż nikt nie mówi. Osobiście mi matka bloku mówiła, że jestem tragicznym chamem, któremu nawet przez myśl nie przejdzie, żeby się z kimkolwiek dogadać - zacisnął wargi z bolesnym wyrazem twarzy.

 

Pewnie w celu ostatecznego podsumowania jego słów Katze zgasił papierosa i powiedział:

 

- W sumie nieważne, matka czy siostra, wszyscy są zaledwie ludźmi, czyż nie? Czy to dzieci, czy partnerzy, ich przywiązanie jest swojego rodzaju chemią.

 

Riki stwierdził, że był to koniec rozmowy.

 

- Jadę na trzeci magazyn. Do zobaczenia - odwrócił się, żeby odejść, a Katze, jak się można było spodziewać, nawet nie próbował go zatrzymać. Riki wszedł do windy i kiedy drzwi się zamknęły, ciężko westchnął.

 

Mary, hę..?

 

Niewiarygodne, że przypomniał sobie to słowo waśnie teraz. Zaledwie osiem osób - jego towarzysze - dzielili z nim tę samą przeszłość spoza Centrum. Nie pamiętał nawet skąd się wzięli, po prostu odkąd sięgał pamięcią, każdy z nich rozumiał, że trzeba się trzymać razem. 

 

Jego pokój z jasnymi tapetami, aniołki, wróżki i smoki - miękka pościel – odpływanie do krainy słodkich snów - beztroskie uśmiechy i przyjemne zapachy - z początku Riki nie wiedział co to za miejsce i nie chciał wiedzieć. Ponieważ w pewnym sensie było to wszystko, czego potrzebował.

 

"Bombonierki" - tak od czasu do czasu nazywali ich odwiedzający ludzie. Riki nienawidził, kiedy przychodzili. Zabraniano im wtedy wychodzić z pokoi i bawić się przez cały dzień. A najgorsze, że matki przynosiły im sok, który smakował jak mocz i zmuszały do wypicia. I czuł się po nim beznadziejnie.

 

Co to wszystko miało znaczyć? W jednej chwili świat marzeń, w którym dotąd żył, pękł jak bańka mydlana i Riki po raz pierwszy zrozumiał. Prawda opadła na nich całym swoim ciężarem nie zależnie od ich woli. Z punktu widzenia współczujących dorosłych z Centrum, byli oni uroczymi dzieciaczkami, które poświęcały się dla dobra dorosłych.

 

Świadomość sensu życia stała się szokiem zrównującym z ziemią ich poczucie własnej wartości. Złamało ich to ostatecznie.

 

Teraz to jest twoja nowa rodzina.

 

Nie musisz się już o nic martwić.

 

Ukryte za tymi słowami współczujące spojrzenia mówiły: Co się stało, to się nie odstanie, nie możecie nic zmienić, i zaciągały ich w pajęczynę swojej władzy.

 

Może dlatego, że był wtedy jeszcze mały, a może przez serię zabiegów medycznych, nazywanych "konsultacją", jego wspomnienia odnośnie tego okresu były mętne i niewyraźne zatracone we mgle czasu. Ledwie mógł sobie przypomnieć twarze kolegów z bloku, chłopaków w wieku od ośmiu do jedenastu lat; więc dlaczego tak wyraźnie pamiętał twarze przyjaciół, których tam miał..?

 

Jasnowłosa Aire. Czarne z odcieniem niebieskiego włosy i lodowato błękitne oczy Leana. Ogniście ruda czupryna i bursztynowe oczy Sheili. Ghil z śnieżnobiałymi włosami i szkarłatnymi oczami. Proste, miodowe włosy i brązowe oczy Heatha. Raven z srebrzystymi włosami i szarymi oczami. I niezależnie od tego, ile czasu minęło, te twarze na zawsze pozostały w jego pamięci, wiecznie młode.

 

W chwili, gdy Riki opuszczał Centrum Opieki, pozostało ich zaledwie pięcioro.

 

Kobiety zdolne do rozmnażania stawały się własnością Centrum. Miały wszystko, czego dusza zapragnie. Nie zależnie od chęci, tak czy inaczej ich droga prowadziła do nowej rodziny, którą było Centrum i wszystkie one stawały się jej członkiniami.

 

Jak to mawiał Raven - „Nikczemni chłopcy trafiali tu chwytając się pawich ogonów dziewczynek.” W efekcie Riki jako jedyny przeżył do dnia dzisiejszego.

 

Heath, Ghil i Raven – nacisk i stres przepełniające ich otoczenie z łatwością ich zniszczyły. Było w nich za dużo buntu wobec miejsc takich jak Centrum, gdzie musiałeś ze wszystkich stron być związanym "równością" wobec reszty. 

 

- Nie bądź taki jak ja. Obiecaj mi - Heath był rówieśnikiem Aire. Ściskał kurczowo dłonie Rikiego, a w oczach połyskiwały łzy.

 

- Też jestem zmęczony - brzmiały pożegnalne słowa Ravena. Głos się załamał, a oczy zgasły.

 

- Na pewno nie będę taki jak oni! - ogłosił Ghil. Ale twarz odzwierciedlała zmęczenie i potworne napięcie. - Przepraszam, Riki. Dałem z siebie wszystko. Wszystko. Przepraszam...

 

Jego głos się urwał. Riki złapał przyjaciela za rękę. Ghil płakał przyciskając się do niego. Jęczał stłumionym głosem, szlochał, a ręce miał cienkie jak trzcinki. Bolesny widok.

 

Riki musiał powiedzieć cokolwiek.

 

- Wszystko dobrze. Dobrze. Już nie musisz się starać - pogłaskał wyblakłe, zniszczone włosy.

 

Następnego dnia powiedziano mi, że Gil umarł spokojnie, jakby zasnął. Riki płakał cicho. Przecież powiedział mu, że może już przestać się starać - czyż to właśnie nie dlatego jego wola do życia zgasła i nić się zerwała..?

 

Jego serce jakby zaciśnięto obcęgami. Ból był nie do zniesienia. Guy go objął:

 

- Mylisz się, Riki. Po prostu ucałowałeś go przed snem. Chciał, byś powiedział mu, że nareszcie może zasnąć. I w końcu był szczęśliwy.

 

Najpierw jeden, potem drugi i trzeci jego przyjaciel odszedł. Riki został ostatni. Nie wiedział, czy miał szczęście, czy nie. Ale tak czy inaczej Centrum Opieki jeszcze nigdy w historii nie spotkało tak problematycznego dziecka. Pierwszorzędny wrzód na dupie wszystkich "matek" i "sióstr".

 

Ale z drugiej strony, Riki był błogosławiony. Zamknięty w tym schronisku kłamstw i oszustw okazał się być wystarczającym szczęściarzem, by zdołać odnaleźć tę jedną jedyną osobę, która go rozumiała - Guya.

 

Dzień przed opuszczeniem Centrum przyszła do nich Aire. 

 

- Riki - powiedziała. - Zapamiętaj, masz tylko dwie ręce, by utrzymać w nich to, co najważniejsze w życiu. I nie ważne, jak ważna jest trzecia, musisz się z nią rozstać. Nigdy nie wypuszczaj z rąk tego, co najważniejsze. Nie popełniaj błędów. Jeden raz puścisz i już nie odzyskasz.

 

Gdy tylko dziewczynkom zaczynał się okres, przenoszono je do oddzielnego budynku i nikt ich odtąd nie widział. Ale ponieważ nazajutrz mieli opuścić Centrum, Aire dostała pozwolenie na zobaczenie się z nimi. 

 

Nie widział jej od dłuższego czasu i teraz wydała mu się zupełnie dorosła. Przez niemalże minutę oszołomiony Riki po prostu stał wgapiony w nią. Wczorajsza dziewczynka stała się wspaniałą, młodą kobietą nie do poznania. Nie było w niej dzikiej kobiecej aury, tylko raczej miało się wrażenie, jakby piękny anioł uniósł się jeszcze wyżej do raju stając się boginią.

 

Może kiedyś na jej plecach wyrosną skrzydła i wzleci mu niebiosom razem z Ghilem i resztą. Ten obraz prześladował go jeszcze przez długi czas.

 

Aire przytuliła go czule tak samo jak kiedyś.

 

Pamiętaj... Nigdy nie puszczaj... Nie popełniaj błędów...

 

Szczerość jej słów poruszyła go do głębi duszy, a uczucia przepełniały jego serce ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów.

 

I razem z tym silnym, pożegnalnym objęciem Aire na zawsze zniknęła z jego życia.

 

 

 

Jeżeli podążać wyznaczoną trasą do głównego portalu z maksymalną dozwoloną prędkością, droga do granicznego okręgu Laocoon w systemie Veran powinna zająć trzy dni.

 

I przez cały dzień ten czas Riki traktował seks-lalki jak towar. Nie gadał bez sensu, wszystko robił według instrukcji, z powagą, bez problemów.

 

Towarzyszyły im androidy zapewniające całodobową ochronę i obsługę, tak więc ludzie na statku nie mieli wiele na głowie. Ale Riki nie mógł wyzbyć się nieprzyjemnych myśli. Jedynym sposobem, jakim mógł się przeciwstawić tak ohydnej brzydocie była zewnętrzna obojętność.

 

Proces ewolucji i tajemnica życia już dawno nie były w rękach Bogów. I mimo to los wciąż pozostawał niesprawiedliwy. Na przykład wobec owiec, które nie znały nic oprócz tego, jak żyć rok po roku w swoim więzieniu robiąc co im każą i akceptować wszystko, co podrzuci los.

 

Innymi słowy żalu nie miał ten, kto nie miał marzeń. 

 

 

 

Tydzień później.

 

Po tym jak towar został dostarczony bez żadnych problemów, Riki wrócił do Midasu i Alec zabrał go by się napić, żeby trochę go podnieść na duchu. Jak raz w tej chwili Riki zupełnie upadł na duchu i potrzebował wsparcia.

 

A upiwszy się poszedł po raz pierwszy od bardzo dawna odwiedzić Guya. Szczerze mówiąc, bez odpowiedniej dawki alkoholu we krwi nie miałby odwagi spojrzeć mu w oczy.

 

Po przyjęciu propozycji Katze i zostaniu kurierem praktycznie natychmiast odszedł z Bizonów. Nie ważne, czy był chłopcem na posyłki, czy wiernym psem Katze, rozumiał, że nie uda mu się powiązać jednego z drugim. Katze i inni kurierzy też tak uważali. Nikt nie wiedział, jak daleko uda mu się zajść, ale absolutnie każdy tutaj wstępując na tę ścieżkę przekreślał całą swoją przeszłość.

 

Każdy potrzebował nagrody, by się o nią bić. To był pierwotny cel także i Rikiego. Nie bał się porażki. Kundel ze slumsów nie miał nic do stracenia. Był krótkowidzem, a nawet ślepcem dla przyszłości, a blada teraźniejszość slumsów kołysała się wkoło niczym ocean, w którym nigdy nie ma odpływów. Nie miał gdzie iść, tylko do góry.

 

A przynajmniej on tak myślał. Jednak prawda była taka, że Riki był przywiązany do Bizonów, mimo, że zbytnio nie był tym zapalony, a do swojego tytułu największego zbira Płonącej Strefy odnosił się z obojętnością.

 

Jedyne, czego nie chciał i nie mógł stracić, to poczucie własnej wartości. A jeszcze chciał zachować relacje z Guyem. Wszystko dokładnie przemyślał i doszedł do wniosku, że to właśnie tak jest.

 

Nie wplątywał się w walkę o władzę z własnej inicjatywy. Nie grzebał w resztkach i nie szukał ukradkiem okazji w celu znalezienia czegoś dla siebie.

 

W pewnym sensie po prostu odwrócił się od powstałej nad nim aureoli sławy. A biorąc pod uwagę to, jaką reputację wyrobił Bizonom, nikt się tego nie spodziewał.

 

Od zawsze nienawidził czekania. Nawet, jeżeli musiał płynąć pod prąd, nie zamierzał się poddawać. Niezbyt dobrze wychodziło mu przydeptywanie gardła własnemu "ja" i godzenie się na współpracę z innymi, ale w faworze być też nie lubił.

 

Riki podjął się kierowania Bizonami, gdy wymagała tego sytuacja i działał w tej sprawie tak, jak chciał i uważał za właściwe. Ale nie poradziłby sobie sam. Guy znajdował to, czego brakowało. Luke go zabezpieczał. Sid wiązał luźne końce, a Norris wygładzał krańce. I Rikiemu zdawało się, że właśnie to było przyczyną, dlaczego Bizony były liderami.

 

Ale wcale nie miał zamiaru przywiązywać się do bandy, po prostu robił to, co od niego oczekiwano. Nie, zupełnie nie chciał rozbić Bizonów, po prostu jeżeli pojawiła się okazja, to musiał ją wykorzystać.

 

A nawet jeżeli odejdzie, zastąpi go ktoś inny, lepszy. Albo przykładowo pójdą w różne strony szukając każdy swojego domu. Rikiego niezbyt obchodziło to, czy Bizony pozostaną całością. Jego chęć opuszczenia slumsów była niezmiennie silna. 

 

Ale było nie do pomyślenia, żeby Guy i reszta z taką samą łatwością zerwali z bandą Bizonów. A nawet, jeżeli grupa się rozbije, Riki wciąż chciał się spotykać z Guyem. Nawet, jeżeli w tej chwili ich relacje były bliskie rozpadu i tak w sercu Rikiego pozostanie tylko on. Tak było i tak będzie.

 

"Nigdy nie puszczaj tego, co najważniejsze..." Słowa Aire echem odbijały się w umyśle Rikiego.

 

Nie pytał Guya o zdanie, gdy dołączał do kurierów. I mimo, że teraz już było za późno, by żałować tego przejawu egoizmu, Riki nie chciał stracić ciepła obecności Guya.

 

Ale wciąż miał tylko dwie ręce, by trzymać najważniejsze rzeczy w życiu.

 

Duma we wszystkim, co robi... Więzy łączące go z Guyem... Wymarzona praca warta zachodu... Którą z tych rzeczy mógł poświęcić?

 

Katze miał dar przekonywania, ale im więcej Riki o tym myślał, tym bardziej bolała go głowa. A zadowalająca odpowiedź nie nadchodziła i nie zamierzała.

 

"Nie pomyl się, Riki. Raz puścisz i już nie odzyskasz." Ciążyły mu słowa Arie. Czuł, że jest rozpięty na krzyżu dylematów.

 

Może po prostu odwróci się od tej zasady, która wryła mu się w mózg? Wtedy nie będzie musiał niczego poświęcać. Ale jeżeli pozwoli sobie na poddanie się, ze smutną ironią rozmyślał Riki, co pozostanie z jego duszy?

 

- Riki? No hej! Co jest? - powiedział Guy, kiedy ten niespodziewanie wychylił się w jego stronę.

 

Guy zsunął brwi i bynajmniej nie dlatego, że Riki nachalnie rzucił się na jego łóżko. Przyjął go jak zawsze dobrodusznie:

 

- Widzę, że jesteś w dobrym humorze. Sprawy mają się dobrze?

 

Sprawy mają się dobrze?

 

Cóż powiedzieć, w pracy wszystko było pod kontrolą, pieniądze leciały. Tak więc Riki przyniósł mu w prezencie butelkę rzadkiego trunku, którego nie dało się dorwać w slumsach. Chyba właśnie to ma na myśli mówiąc, że "sprawy mają się dobrze".

 

Humor miał niejasny. Umysł dziwnie pobudzony, a w sercu ból. Może to nienasycenie zmusiło go do wyduszenia:

 

- Obserwuj, jak wyrwę się stąd, Guy...

 

W sumie, nie. Powiedzenie tego było dla Rikiego przejściem przez granicę, zza której nie było powrotu. Więc którą z trzech rzeczy? Jego myśli skuła niepewność. Powoli zaczął siebie nienawidzić.

 

Tylko dwie ręce, by utrzymać najważniejsze rzeczy w życiu. Ale nawet jeżeli tak, zachowa trzecią, nawet jeżeli będzie musiał się w nią wczepić zębami i resztkami sił taszczyć za sobą.

 

Przez chwilę Guy patrzył na niego uważnie, jakby szukając odpowiedzi.

 

- Tak, oczywiście - powiedział tak znajomym, miękkim głosem i kąciki ust nieznacznie nie uniosły.

 

Ale Riki tego nie zauważył. Nie wiedział, że jego słowa wbiły się w serce Guya jak trujące kolce. 

Comments: 0