Rozdział 1

 

Od zarania dziejów w każdym miejscu we Wszechświecie, niezależnie od wieku, rasy czy płci, spotkanie dwóch istot było wielką intrygującą grą. Może tak się miało stać, a może to tylko przypadek, albo ekscentryczny kaprys Pani Fortuny.

 

W chwili spotkania bogowie mogą się łaskawie uśmiechnąć albo odwrócić do siebie plecami i odejść w różne strony.

 

Prosto do celu.

 

Albo obok.

 

I nieważne, dwójki czy tuziny, to za każdym razem nowa gra, w której każdy ruch, wygrana czy przegrana, zależy od jednego pionka.

 

Ale droga do przyszłości nie jest tylko jedna. Na każdym kroku spotykamy mnóstwo wariacji, z których musimy wybrać tylko jedną. Która decyzja, która droga okaże się być tą najlepszą? Nie ma tu surowych i dokładnych zasad jak nadać grze odpowiedni ton. Nie ma idealnej teorii jak rozbić bank. Tylko silna wola i brak jakichkolwiek kompleksów. Bierz to, co twoje i od teraz nieważne jakie masz nadzieje, ani czego się boisz, twój cel stopniowo będzie się zmieniał.

 

Nikt nie może powiedzieć z pewnością co się stanie między dwiema osobami, które dopiero co się poznały. Możliwe jest całe spektrum emocji – radość, gniew, pycha, rozbawienie... i oczywiście bliskość przejawiająca się we wszystkich aspektach w momencie, gdy bierzesz i dajesz jednocześnie. Mogą pozostawić po sobie dwie równoległe linie, które nigdy się nie spotkają albo spleść w istny labirynt przeplatając się gdzieś daleko na obrzeżach.

 

Młodość i dorosłość. Ile ludzi na tym świecie, tyle słów by opisać różnice między tymi dwoma światami. Nikt nie może być dzieckiem wiecznie. Pewnie właśnie dlatego złapawszy koniec tego, co zwie się „życiem”, zaczynamy starannie wpisywać się w zakręty i obroty czasu, spotykając się i rozstając znowu i znowu.

 

...Nawet jeżeli ciąg ten określa ustalone przez los przyczyny i skutki nadchodzącej rzezi i wszystkiego, co może się za tym słowem skrywać.

 

 

Noc pięć lat wcześniej.

 

 

Wtedy Riki spotkał Iasona.

 

Riki, wychowanek surowego świata slumsów, zdeformowanego i okaleczonego niemalże całkowitym brakiem kobiet, dorastał, próbował podskoczyć wyżej własnej głowy, lecz nie był w stanie wyzbyć się duszącego uczucia stania w miejscu, palącego mu duszę. Okrutna rzeczywistość opadała całym swoim ciężarem na jego osobę, pozostawiając go oślepionego w ciemności, beznadziejnie pijanego i niezdolnego do uchylenia drzwi prawdy.

 

- Wyrzutki ze slumsów nie mają nic do stracenia - przechwalał się. I wtedy stało się to.

 

 

Była zwykła noc, taka sama jak setki innych. Midas owijał żar niezmiennej rozpusty. Niczym zmysłowa cesarzowa panująca w królestwie cieni, lśniąca, oślepiająca władczyni nocy. Jej uwodzicielskie, nęcące spojrzenie sączyło się z każdej szczeliny przyciągając zniewolone w sieci dusze i zakłócając nocne godziny.

 

Wśród różnorodnych jej atrakcji były także owe wystawne, demonstracyjne i idealnie oświetlone wrota. Prowadziły prosto do w pełni sprawnego kosmodromu zbudowanego w celach turystycznych i znajdowały się w Sasanie (Dystrykt 8) we wschodniej części Midasu.

 

Nagie nimfy zdobiące fryz pochodziły z mitycznych motywów, a w szczególności z historii Veeli. Echa tradycji mgławicy Salina znalazły swoje odzwierciedlenie w legendach Midasu, a uwodzicielskie Veele uważane były za apoteozy Erosa i Karmy.

 

Były tak piękne i realistyczne, że mogło się wydawać, jakoby nie miało się do czynienia ze zwykłymi płaskorzeźbami. Niezwykle pociągające oczarowywały podróżników nakłaniając ich do zboczenia z wybranej drogi i wyciągnięcia ku nim dłoni. Przeplatały się w nich niebiańska czystość dziewic nieznających grzechu i rozpusta ladacznic, których słodka trucizna strącała męskie serca w czeluści piekieł.

 

Jak gdyby podtrzymując pył ich czarujących zaklęć, fryz oświetlała jaskrawa, wibrująca kalejdoskopem barw tęcza. Wszechobecne bogactwo chwytało prosto za korzenie żądz rodzących się w głębinach ludzkich serc i wciągało podróżników do środka.

 

Rzecz jasna przez wrota nie można było przejść z pistoletem lub nożem dla samoobrony. Mimo, że w każdym dystrykcie ustalano własne zasady w zależności od potrzeb, był to pierwszy punkt kontroli bezpieczeństwa znany jako Wrota Midasu. Otwierały one drogę do metropolii, prowadząc dalej aż do Dziedzińca Cudów.

 

W środku Pierścieni Midasu, w jego samym sercu, mnóstwo ulic, dużych i małych, otulonych nieskończonymi łańcuchami neonowych świateł, promieniowało we wszystkie strony od Alei Casino. Wszędzie wokół kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy rozmawiali, dzielili się radością połyskując niczym krople wody zebrane razem w oceanie.

 

Pstrokate fale zachwyconych pieszych. Tłumy wczasowiczów, przybyłych na ekskluzywną wycieczkę wpadali na wszystkich i rozpychali łokciami obojętni wobec własnego otoczenia i reszty ludzkości, torując sobie drogę do zaspokojenia własnych pragnień.

 

 

Młody chłopak lawirował między buszującymi falami ludzkich ciał. Daleko mu było do dojrzałości. Jakby nie patrzeć, ale dojrzały to on był jak jabłko na początku lata i mimo to jego obecność nie wywoływała naturalnego instynktu opiekuńczego. Oczywistym było, że nie jest mu potrzebna ochrona.

 

Wręcz przeciwnie, w rozluźnionej grze jego mięśni - wyjątkowo wyrazistych jak na jego wiek - i w gniewnych spojrzeniach rzucanych ukradkiem w stronę przechodniów, tak szalenie wystawiających na pokaz swoje bogactwo, czuło się pewną wyższość.

 

Nie posiadał on oblicza, którym mógłby zjednać sobie kogoś w przypadku niespodziewanego spotkania, lecz gdy ktoś przypadkiem zwracał na niego uwagę, zapamiętywał bynajmniej nie rysy twarzy, ale obecność jego niesamowitej aury.

 

Ciemne, zuchwałe oczy gardziły najlżejszą sugestią bliskości z kimkolwiek obcym, lśniąc światłem, którego trudno się było spodziewać po tak młodej osobie. On sam wznosił się ponad otaczający go harmider ignorując pogodny, podniecony nastrój wypełniający wszystko wokół.

 

Przy czym jego obecność nie odstraszała, choć ostro kontrastowała z otoczeniem. Można powiedzieć, że był on za pan brat z tym miejscem, ale obcym wśród ludzi.

 

Nie tak łatwo zmusić go, by szedł w szeregu. Nie tak łatwo zaprosić go na przejażdżkę.

 

Nic sobie nie robiąc z pustych rozmów i bezsensownych gadanin rozluźnionych turystów i wczasowiczów zdawało się, że stoi tu twardo na nogach. W kruchym ciele bez wątpienia znajdował się stalowy kręgosłup, był on jak kamień wśród niekończących się fal ludzkości.

 

Piękno i młodość, a może nawet sama nieśmiertelność, były tu dostępne dla wszystkich, pod warunkiem, że ma się pieniądze. Lecz w nim było to, czego nie kupisz za żadną fortunę – moc charyzmy, przepełniająca go do szpiku kości. Był on niewysoki i poruszał się wyjątkowo zgrabnie, a jego unikalna aura zmuszała przechodniów do odwracania wzroku i pokazywała im gdzie jest ich miejsce.

 

To był Riki.

 

Pitbull Płonącej Strefy łączący w sobie cechy mieszkańca zakazanej zony z bujnym płomieniem młodości. Młodzieniec zdolny do utrzymania lejc Bizonów, którego znał każdy kundel w slumsach.

 

Obywatele Midasu i mieszkańcy Ceresu (Dystrykt 9) traktowali się nawzajem mniej więcej jak węże i skorpiony. Dla takiego wyrzutka ze slumsów jak Riki nie było w tym nic dziwnego, a i przemierzał on bezsenną Midasową noc bynajmniej nie w celu przepalenia jej na bezsensownych przyjemnościach.

 

Ten człowiek miał własne sprawy do załatwienia.

 

Co wieczór główną drogę prowadzącą do Alei Casino wypełniali rozmaici ludzie. W tym tłumie zaskakująco łatwo można było wyróżnić rozrzutnych gap z Logos i nuworyszów z Galarii.

 

Rzecz jasna turyści i przybysze rzadko nosili ze sobą gotówkę. Zamiast tego ich kieszenie i torebki wypchane były plastikowymi kartami. Ale plastik też dobry, oczywiście pod warunkiem, że nie zostaniesz złapany.

 

Pomijając zajmujące ceremonialne stanowiska klasyczne patrole konne, oficerowie z Sekcji Bezpieczeństwa Publicznego Midasu byli tu bynajmniej nie dla ozdoby. Zwłaszcza, że policjanci patrolujący Dziedziniec Cudów - znani jako „Ciemni” - słynęli ze swojego nieludzkiego okrucieństwa.

 

Daleko nie wszyscy turyści przechadzający się po nocnym Midasie mieli krystalicznie czyste myśli. Wśród odwiedzających nierzadko trafiali się problematyczni osobnicy nie znający umiaru. Nic więc dziwnego, że tam, gdzie pasie się stado owiec, z pewnością będą też polowały wilki.

 

Pomimo wszystkich tych śnieżnobiałych kampanii reklamowych, dopóki będą istnieli ludzie, dopóty będzie dojrzewała gleba dla grzechu i egoizmu. Taka jest cena za bycie człowiekiem.

 

Zadaniem „Ciemnych” było złapanie drapieżcy zanim ten rzuci się na ofiarę. W ten oto sposób mieszkańcy Ceresu – mieszańcy i im podobni, wykluczeni z oficjalnych archiwów Midasu – mogli zapomnieć o prawach człowieka i spodziewać się jedynie poniżającego taktowania.

 

Jeszcze nikomu nie się udało narazić „Ciemnym” i odejść bez szwanku. I mimo to, jakby igrając ze śmiercią, dzieciaki ze slumsów noc w noc zakradali się na ulice Midasu. Jak by nie patrzeć, ale cen kradzionych kart kredytowych na czarnym rynku nie dało się ignorować.

 

 

Ale to nie wszystko.

 

Podniecenie, nieodłącznie towarzyszące temu ogromnemu ryzyku, było czymś nadzwyczajnym w życiu każdego zdeptanego z błotem chłopca. Ważnym elementem wtajemniczenia i sposobem na pokazanie, że jest się czegoś wartym.

 

Wszystkie dzieci slumsów dorastały w Centrum Opieki. Biologicznie niezdolni do tworzenia życia - innymi słowy, chłopcy - byli uważani za „dorosłych” po skończeniu trzynastu lat i w tym też wieku wystawiano ich za wrota. Nie miało znaczenia, jaki styl życia dla siebie wybrali, ich wolność była w ich własnych rękach. Nikt nie zamierzał podpowiadać im, co mają robić dalej.

 

Ale nie ważne, jak bardzo się starali, paskudne uczucie klaustrofobii i smród niczym nie zabezpieczonych ścieków, jakimi były slumsy, w jednej chwili zamykały wszystkie drzwi, jakie mogłyby się przed nimi otworzyć. W tym życiu mieli o wiele większe szanse na zostanie zabitymi przez piorun, niż na wygranie w loterii.

 

Nie mieli kart identyfikacyjnych, które posiadł każdy obywatel Midasu. A brak karty był niemalże równoznaczny z dożywociem.

 

Atmosfera zastoju i apatii wypełniała przestrzeń wyznaczoną do życia owym młodzikom, którzy dopiero co zostali ogłoszeni „dorosłymi”. Zaledwie miesiąc oddychania tym powietrzem wystarczał, by doszczętnie otruć duszę. Kim jest i dlaczego żyje w slumsach? Żaden z tych chłopców nie miał ani czasu, ani własnego kąta, żeby samotnie usiąść i dokładnie się zastanowić nad swoim miejscem na świecie.

 

I jakkolwiek smutne by to nie było, wkrótce taki chłopiec zauważał, że jeżeli chodzi o własne przetrwanie, dużo łatwiej było płynąć z prądem. Nikt nie uważał tego za tchórzostwo. Spuścić głowę i wtopić się w tłum, to był jedyny sposób, by przeżyć w tym czyśćcu, gdzie nie ma żadnej nadziei na ratunek.

 

Strach rozpuszczony w powietrzu. Beznadzieja pogrzebana w zaprzeczeniach. Ulewa rzeczywistości otulała slumsy brudną pierzyną. Z tego, co wiedział Riki, etos uliczny sprowadzał się do minimum, a mianowicie: Podcieraj swój zad sam.

 

Oczywiście nikt o zdrowych zmysłach nie chciał stoczyć się do życia podłego wyrzutka ze slumsów, a jednocześnie nikt nie miał ani okazji, ani siły woli, by się stąd wydostać.

 

Tu, w Ceresie, ludzka „duma” była warta tyle, co kufel taniego piwa. Wszelkie współczucie wobec obcego dostanie odpowiedź zgodną z tutejszymi obyczajami. Lecz zerwij z człowieka żałosne skrawki jego dumy, a z powrotem stanie się on śmieciem. Istny dylemat.

 

Riki wciąż szukał rozwiązania. Fakt, że żyje, był jedynym znanym mu dowodem na istnienie owego życia, dlatego też wciąż odpalał swój zabytkowy aero-bike i jechał przed siebie jako człowiek, którego nie obchodzi, czy nadal żyje, czy już nie. W porównaniu do kumpli jego życie przepełnione było potakiwaniem własnym zachciankom. Spędzał on każdą chwilę na powiększaniu swojego terytorium...

 

I co noc wychodził na polowanie do Midasu.

 

Dla niego było wszystko jedno. Wybierał sobie ofiarę i wyciągał z jej kieszeni karty. A zachwyt powstający w napiętych do granic nerwach między dokładnie wymierzonymi uderzeniami serca był nieporównywalnie lepszy od upojenia całą beczką taniego Stouta.

 

Każda noc w Midasie sprawiała, że płonął.

 

I dopóki mógł odczuwać w sobie ten żar i dawać mu upust, raj stał przed nim otworem. I im dłużej się tym zajmował, tym silniejszym, nieznośniejszym stawał się gorąc, w którym tonął.

 

 

Tej nocy Pani Fortuna kochała go jak nigdy i Riki zaliczał przechodniów raz za razem, póki wszystkie jego kieszenie nie zapełniły plastikowe karty.

 

Ale wciąż czegoś mu brakowało.

 

Dlaczego właśnie dziś nijak nie mógł się uspokoić? To było nielogiczne. Ale przecież mu się nie zdawało. Po prostu to konkretne uczucie wciąż się nie pojawiało. Owszem, w głowie nieco szumiało po kilku nieudanych akcjach, ale gdzie to podniecenie, które zawsze zapewniał mu Midas? To było do niczego niepodobne – wycieńczające pulsowanie w mózgu, na które nic nie mógł poradzić.

 

Może właśnie dlatego Guy powiedział:

 

- Wracajmy zanim szczęście się od nas nie odwróciło.

 

Ale uprzedzenie rozpłynęło się bez śladu.

 

- Jeszcze jedna rundka.

 

- Riki, to już jest ryzykowne – Guya nie opuszczało wrażenie, że wkrótce ich fart się skończy.

 

Przynajmniej Riki zazwyczaj wiedział, że osoba, która nie wie, kiedy ma przestać, niezwłocznie wpadnie w tarapaty.

 

-Wystarczy na dziś – ciężko powtarzał Guy, jakby nagle rozbolał go brzuch. - A co jeżeli mam rację?

 

- Mówię ci, wszystko będzie w porządku. Nie mam zamiaru niczego spieprzyć.

 

W jego głowie wciąż świeciło się czerwone światło. Wszystko z nim będzie dobrze, pomyślał Guy. Przecież dotychczas jakoś dawał sobie radę.

 

Osoba trzecia z pewnością odniosłaby się do tego stwierdzenia z podejrzeniem, ale Riki nigdy się nie mylił. Gdyby się pomylił choć raz, to jakim cudem chłopak, który zaledwie dwa lata temu wyszedł z Centrum Opieki, mógł postawić całą Płonącą Strefę - tę część slumsów, gdzie strzela się bez uprzedzenia - na kolana?

 

Tak więc Riki wysypał zmieszanemu Guyowi do rąk karty, które zdążył ukraść i obaj rozeszli się w różne strony. Rzecz jasna Riki nie chciał stracić palców za wyciągnięcie ich w stronę miedzianego pierścienia, ale w tej chwili głód ogarniający całe jego jestestwo wziął górę nad jego rozumem. Gdyby teraz wszystko rzucił i pobiegł za Guyem, aby uczcić niewiarygodny łup radosnym seksem, to nie ostudziłoby jego gorączki. Pulsująca wewnątrz pustka żądała, by zapełniono ją czymś nowym, dotąd nieznanym.

 

Riki zdawał sobie z tego sprawę i wypominał to sobie raz za razem. Nie pomagało. Potworne pragnienie i uczucie ciągłego rozdrażnienia nie ustępowały stając się zbyt znajomymi, niczym stary kumpel, którego nie chcesz już widzieć.

 

Dlaczego te odczucia tak uporczywie prześladowały go akurat tej nocy? Niezależnie od przyczyny, nie było ratunku i zdawało mu się, że jedynym wyjściem będzie nacisnąć jak najmocniej na gaz i doszczętnie je wypalić.

 

Zrobi to ostrożnie.

 

I w tej chwili w oko wpada mu ofiara – typowy turysta, twarz promieniująca fascynacją, policzki zarumienione od zachwytu, spojrzenie rozlatane nie mogące się zdecydować, na czym się skupić, chód pośpieszny. Dotknął go Midas, został upojony zatrutym powietrzem, można go było atakować z każdej strony.

 

To takie proste. Czyż nie ma się wrażenia, że sam się prosi, by go zjedzono na kolację?

 

Od beztroskich myśli Riki momentalnie przeszedł do działania. Podążył za wybranym celem zachowując wygodną, bezpieczną odległość. Jak zawsze w głowie słyszał prosty rytm odliczający czas...

 

Spokojnym krokiem dogonił mężczyznę...

 

A po chwili nastał moment nieuchwytnej, upojnej radości zapełniającej każdą szczelinę jego duży...

 

I nagle...

 

Ktoś z tyłu szarpnął go za nadgarstek.

 

Kurwa! Riki zastygł w miejscu.

 

Co do... co do cholery?

 

 

 

Pobladło mu w oczach. Potem nastała chwila nieopisanej paniki. Nie. Niemożliwe. On nie mógł się pomylić! I po raz pierwszy poczuł prawdziwy strach.

 

- Zero punktów za styl. Nie jestem zachwycony - zimny jak lód głos, niczym uosobienie owego strachu, wwiercił mu się w mózg.

 

Kurwa!

 

Riki instynktownie przełknął ślinę. Oddech spazmatycznie zacinał się w gardle. Włosy na całym ciele stanęły dęba. Niedobrze... bardzo niedobrze. Faktycznie dał ciała. Wyrzuty echem odbijały się w jego czaszce. Mięśnie wzdłuż karku oniemiały. Nie mógł się poruszyć.

 

Po prostu stał w miejscu.

 

Czubek jego języka drżał jakby od przechłodzenia. I zęby szczękały, a on nic na to nie mógł poradzić.

 

Nie mógł przestać się trząść.

 

Serce grało jakiś dziwny hipnotyzujący rytm. Palce zaciśnięte na jego prawym nadgarstku wbijały się tak mocno, że było jasne – Riki wpadł i nie było żadnej ucieczki.

 

Kurwa! Zacisnął zęby. Miał przejebane i to całkiem poważnie.

 

Ale to jeszcze nie było najgorsze. Wiedział doskonale, co czeka go w najbliższej przyszłości. Cała uwaga Rikiego nieubłaganie skupiała się na nieustannym pulsowaniu w skroniach.

 

I co teraz?

 

Serce było gotowe przedrzeć się przez żebra i wyskoczyć z klatki piersiowej. Gapił się na czubki swoich butów próbując desperacko opanować własny puls i zebrać do kupy rozlatane fragmenty myśli.

 

Powiedzieć, że nie wiem o co chodzi? Udawać debila? Miał cholernego farta, bo nie została przy nim ani jedna karta. Jeszcze może się wykręcić. Nie było szans na wyzwolenie ręki, ale trzeba było coś wymyślić, bo inaczej czeka go podróż prosto do piekła.

 

Maksymalnie wytężył umysł. Właśnie teraz. Co powinien zrobić właśnie teraz?

 

Zastanowił się, a ktoś za jego plecami odezwał się zupełnie innym głosem:

 

- Ej! Co jest? Rusz się, bo się spóźnimy!

 

- Kto to jest, do cholery? - podejrzliwie spytał inny głos. Ktoś złapał Rikiego za ucho i splunął szyderczo. - Nie ma OKP. Mongrel, hę?

 

Pewnie z Korpusu Czujnych. Riki mocniej zacisnął zęby. Tu w Midasie, gdzie wszyscy posiadali karty identyfikacyjne, każdemu obywatelowi wszczepiano pięciomilimetrowy bio-chip – Osobista Karta Pamięci (OKP) i znajdował się on właśnie za uchem. U mężczyzn za lewym, a u kobiet za prawym.

 

Urządzenie było kodowane kolorem w zależności od wieku i zawierało unikalne dane o DNA każdego obywatela. System został stworzony w celu pełnego zarządzania populacją, ale w efekcie sterowanie zachowaniem każdego indywiduum z osobna stało się wyjątkowo dokładne.

 

Samowolne przemieszczanie się między dystryktami i wyjście za ustalone granice terytorialne było zabronione przez prawo. Mówiąc w skrócie, surowy system kastowy „Zein” stał się dla nich wszystkich swojego rodzaju kaftanem bezpieczeństwa.

 

Każdego, kto łamał zasady lub próbował przedostać się za granice terytorialne bez odpowiedniej zgody, karano na miejscu ładując do jego chipu specjalnie zaprogramowanego wirusa. Policja nie musiała się nawet angażować aż do zamknięcia sprawy.

 

Bez wątpienia wszystko to były efekty lekcji, otrzymanych podczas incydentu z Ceresem oraz przykład tego, jak absurdalne rzeczy zrodziły się z tego. W odróżnieniu od mieszkańców Midasu i ich kalekiej wolności, których status określał OKP, wyrzutki takie jak Riki i jego kumple mogli bez przeszkód przemieszczać się po Midasie – nieprawdopodobne, ale prawdziwe.

 

Może i było ziarno racjonalizmu w tym, aby każdego, kto nie posiada OKP uznawać nie za obywateli, lecz za turystów i wczasowiczów. Tak czy inaczej, wszyscy obywatele Midasu ubierali się mniej więcej tak samo. W mieście, w którym pieniądze i wygląd tworzyły człowieka, Rikiego – nie zależnie od tego, w jak dobrym świetle by się nie pokazał – bezsprzecznie przydzielono by do sąsiedniego śmietniska, niżeli do jednej z luksusowych wycieczek.

 

Nic dziwnego, że kundel ze slumsów uważał Korpus Czujnych za osobistego wroga. Kiedy w sprzeczkach między wyrzutkami z Ceresu i obywatelami Midasu było zupełnie źle, bano się ich nawet bardziej niż Ciemnych. Nieważne, jakimi metodami posługiwali się podczas zatrzymania, jeżeli nie przyłapano cię na gorącym uczynku, Ciemni po prostu wystawiliby cię z miasta.

 

Psy z Korpusu robili inaczej. Te robale, pełznące do Midasu, żeby zebrać okruchy z naszego stołu, trzeba doszczętnie zniszczyć raz na zawsze. Fanatyzm stał się ich kredo, więc z wyolbrzymionym uporem wzięli się za kampanię dotyczącą oczyszczenia ulic, którą nazwano „polowaniem na kundli”. Za samo chodzenie po ulicy bez dokumentów mongrela mogli złapać, zabrać z widoku i zatłuc niemalże na śmierć w jakimś ciemnym zaułku.

 

Oczywiście mieszkańcy slumsów nie mieli zamiaru godzić się na taką niesprawiedliwość i nierzadko oddawali, atakowali, wyrywali im się i zwiewali z powrotem do slumsów.

 

I ani Korpus, ani zwykli policjanci nie mogli gonić ich poza granicami, a przyczyną były ich niewidzialne łańcuchy OKP. Z tego, co było wiadomo mieszkańcom Ceresu, było to im na rękę. Jak tylko ci skurwiele przestąpią próg Ceresu, nikt nigdy już ich nie zobaczy. Jeden wdech naszego wspaniałego powietrza wywołuje u nich panikę i miesza w mózgach.

 

Mówili tak mieszając sarkazm i szyderstwo. Nie miało znaczenia, jak bardzo gardzili nimi mieszkańcy Midasu, jak oczerniali – bywały momenty, gdy nie stawiano ich przed faktem istnienia tak okrutnej rzeczywistości, a rzucano im ją pogardliwie prosto w twarz.

 

Riki zdawał sobie sprawę z tego, że nieważne, kto go dorwał - Korpus czy Ciemni - zrobią wszystko, żeby gorzko pożałował tego, że dał im się złapać.

 

- Idź przodem.

 

- Mi tam wszystko jedno, ale...

 

- Zaraz dołączę.

 

- Wiesz, nie powinieneś jeść każdego świństwa, które podniesiesz z ziemi.

 

- Nie upadłem jeszcze tak nisko.

 

- No, dobrze wiedzieć, ale wciąż...

 

Lekceważący, arogancki dialog rozgrywał się gdzieś nad głową Rikiego jakby go tu nie było. Nagle ogarnęło go uczucie wstrętu. Gdzieś w głębi czaszki zaświerzbiło i to tak, że zapomniał, gdzie się znajduje.

 

Podniósł wzrok. I spotkał się z rozkoszną falą nieziemsko złotych włosów okalających równie wspaniałą twarz. Potrzebował czasu, by dojść do siebie...

 

Niemożliwe. Blondy?

 

Riki zastygł w niemym zdumieniu. Z trudem przełknął ślinę. Jeszcze nigdy nie miał okazji widzieć z tak bliska Blondy, elitę nad elitami z Tanagury.

 

Co on tu robi?

 

Ale on tu był.

 

Po co Blondy miałby się pchać do takiego miejsca?

 

Ale zrobił to.

 

Sytuacja w jednej chwili wyszła poza granice jego umiejętności związanych z wymyślaniem wymówek, więc Riki stał oszołomiony i milczał. Ciężar samej obecności tego pięknego, niczym posąg, złotowłosego mężczyzny ukazywał zdolność do stawiania każdego na jego miejsce samym tylko spojrzeniem. Stupor Rikiego przyjął z jawną obojętnością.

 

W sumie, nie, wręcz przeciwnie. Coś w jego wzroku mówiło, że taki kundel, jak Riki, w jego polu widzenia psuje mu widok.

 

- W takim razie ja pójdę przodem.

 

Riki nie mrugając patrzył, jak Blondy odwraca się i znika w tłumie.

 

Wreszcie wypuścił ściśnięte w płucach powietrze i w tejże chwili poczuł skupione na nim ze wszystkich stron spojrzenia. I po raz pierwszy naprawdę zrozumiał. Dopiero pod naciskiem tych spojrzeń zdał sobie sprawę z tego, że nie miał po prostu pecha. Miał mocno przejebane. Skierował buntownicze spojrzenie na tego, kto przed chwilą tak beztrosko gawędził z Blondy, na tego, kto trzymał jego ręce wykręcone za plecami.

 

To jakiś żart?! Myśl odleciała w nicość.

 

Trzymający go mężczyzna był o głowę wyższy, a może nawet więcej. Patrzył na niego władczo z góry. Jego piękno w niczym nie ustępowało temu Blondy, który przed chwilą odszedł – perfekcyjność formy nie dająca się opisać słowami.

 

Jego nadzwyczajna atrakcyjność budziła w Rikim niemalże instynktowny strach. Postawa tak doskonała, nieprzebaczająca i przenikliwa, że określenie „elita” pasowało do niego idealnie. Miał w sobie odcień bezduszności, a nawet okrucieństwa, który przeszył Rikiego niczym elektrowstrząs.

 

Wszystko to w połączeniu ze złocistymi włosami, będącymi oznaką bezsprzecznego autorytetu, tworzyło perfekcję, przed którą wszyscy byli zmuszeni chylić czoła. Uosobienie samego Boga Piękna z takim poczuciem własnej wyższości, że zaćmiewało ono zwykłe pojęcie pychy.

 

Stał przed nim Iason Mink.

 

- Jeżeli to jakaś gra, to radzę zrobić sobie przerwę. W przeciwnym wypadku pewnego dnia może cię ona zgubić.

 

Lodowaty głos ostro kontrastował z palcami, miażdżącymi nadgarstek Rikiego. Był on tak wstrząśnięty, że ani myślał o sprzeczaniu się czy pyskowaniu, chociaż niezwykle jasny, niewzruszony i spokojny głos niesamowicie go irytował.

 

- Ta, to teraz mnie puść, ok?

 

W tłumie natychmiast wybuchły okrzyki krytyki i szyderstw wymieszanych z szokiem.

 

- Co to za idiota?

 

- Ten debil nie wie, że ma do czynienia z Blondy z Tanagury?

 

- Gość ma stalowe jaja, skoro śmie się wykłócać z Blondy.

 

Nie zwracając uwagi na gadaninę Riki podniósł na Iasona wzrok kipiący determinacją i bezczelnością.

 

- Skoro masz czas, żeby prawić mi te jebane kazania, lepiej niech to zrobi policja – Riki pochwalał swoją nikczemność, a głos jego był przepełniony odrazą i buntem.

 

Na ułamek sekundy błękitne oczy dotąd niewzruszonego Blondy nieznacznie się zwęziły.

 

W czym tkwił problem? Może w niesławnej postawie kundla, która nie pozwalała mu całować cywilizowane zady? A może w nieugiętej woli lidera Bizonów? Mongrel ze slumsów nie miał do stracenia nic, oprócz godności. Riki doskonale wiedział, że nie należy zadzierać z tym gościem i zgrywać przed nim buntownika. A jednak nie spuszczał wzroku.

 

Niech sobie będzie panem i władcą czegokolwiek, ale jeżeli teraz Riki się ugnie i odwróci, będzie to równoznaczne z własnoręcznym odcięciem sobie jaj. W slumsach jego najmniejsze ustępstwo rozniesie się w mgnieniu oka, a wtedy raz na zawsze straci cały szacunek, który zdołał dotąd zdobyć.

 

Może taki bezmyślny sprzeciw nie miał sensu tu, w Midasie, ale brudu z duszy tak łatwo się nie zmyje. Owszem, jego przeciwnik to Blondy z Tanagury, ale Riki nie uklęknie i nie będzie lizał niczyich butów.

 

Pusta pycha? Może i tak. Ale miał gdzieś, co pomyślą o nim inni. Ta pycha nie podlegała dyskusji.

 

I Iason mógł sobie do woli osądzać arogancką głupotę szczerzenia kłów na każdego , niezależnie od tego, kim on był, lecz machnąć ręką na chłopaka, który miał czelność tak wściekle szczerzyć zęby i drwić z Blondy, też nie mógł. Wręcz przeciwnie, podniósł brew i powiedział:

 

- Uważaj. Nie daj się ponownie złapać – z tymi słowami odwrócił się i odszedł.

 

- Co jest? - wyrwało się Rikiemu, który miał wrażenie, że mężczyzna po prostu ucieka od wyzwania. Obojętność, z jaką go puszczono, momentalnie go rozwścieczyła.

 

Riki tępo patrzył na plecy oddalającego się Iasona. W odróżnieniu od uczucia, gdy przed chwilą odchodził poprzedni Blondy, teraz dziwne poniżenie i wciąż narastająca żądza zakipiały w jego głowie. Przygryzł język i patrzył na oddalającego się Iasona, otoczonego surową obojętnością, który zmienił cały incydent w nieznaczący epizod. Wkrótce to przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie.

 

Musi być jakaś przyczyna, dlaczego wszystko się tak potoczyło... w tej historii musi być coś więcej, niż zwykły fart. A w międzyczasie napuszony Blondy po prostu powiedział mu, żeby był grzeczny i puścił do domu.

 

Najrozsądniejszą w tej sytuacji decyzją byłoby obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni i biec gdzie nogi poniosą, póki ten się nie rozmyślił. Ale Riki postąpił inaczej. Nie mógł tak nie postąpić. Włosy Iasona błyszczały w ciemności znikając z pola widzenia. Jakby przebijając się przez niewidzialny wicher, Riki zmusił się do zrobienia kroku wprzód.

 

Potem nie zatrzymywał się już wściekle brnąc przez mrok. Jedyną myślą w jego głowie było to, by nie opuścić Iasona.  Był to pierwszy krok ku nadchodzącemu przeznaczeniu, do labiryntu bez wyjścia, do ruchomych piasków pragnień, upadku, trucizny i wstydu. Ale on o tym, rzecz jasna, jeszcze nie wiedział.

 

Riki podążał za Iasonem. Nerwowo zagryzając dolną wargę nakierował rozgorączkowane spojrzenie na swój jedyny cel. Nie będę dłużnikiem kogoś takiego jak ten Blondy z Tanagury! Ta myśl wypełniła całą jego świadomość.

 

Mylił się – okrutnie i fatalnie. Był on wdzięczny i głęboko w sercu czuł ogromną ulgę, że nie trafił na stołek policji. Ale wszystko to nie obchodziło go w tej chwili.

 

Jakiś Blondy z Tanagury bez większego wysiłku zrobił dobry uczynek dla kundla ze slumsów i – co gorsza – wszystko to wyglądało jak cyniczny dowcip. Tyle, że Rikiemu było nie do śmiechu. Jego usta drgnęły w grymasie obrzydzenia.

 

Podcieraj swój zad sam.

 

Dla Rikiego, żyjącego w dziczy slumsów, była to kwestia godności. Aż tu nagle, nie wiedzieć skąd, ten nieoczekiwany przejaw dobroci. W sumie nie było nic dziwnego w tym, że chłopak z wypaczonym przez slumsy – gdzie panuje zasada „każdy je każdego” – światopoglądem nie mógł przyjąć tego z godnością.

 

Nie, jeszcze wcześniej, okazawszy się za kratkami Centrum Opieki, odcięty od rzeczywistości, Riki posmakował limitów swojej godności i zrozumiał, że jest to granica, której nie może przekroczyć. Ale dlaczego? Z jakiej przyczyny to przekonanie tak trwale przywarło do jego świadomości?

 

Riki nawet nie domyślał się przyczyny. Ale wiedział na pewno, że jest jeszcze zbyt młody, by bez słowa łykać każdą obelgę. A to oznacza, że należy ufać swojemu niezwykłemu poczuciu własnej godności.

 

Nie miał on właściwie żadnego pojęcia, co znaczy „Blondy z Tanagury” dla takiego, jak on. Ani razu nie przemknęło mu przez głowę, jaką cenę będzie musiał zapłacić za obecne działania i jak bardzo ich wkrótce pożałuje.

 

Widział przed sobą tylko złote odblaski. Nawet jeżeli złociste włosy Iasona symbolizowały siłę, której Riki nie mógł pojąć, ułatwiały one znacząco pościg. Fale ludzkiego oceanu rozstępowały się przed Iasonem i wszyscy byli oczarowani pięknem jego postawy.

 

Wszyscy oni w jednej chwili przyrastali nogami do ziemi i stali jak w transie oglądając się za siebie. A dowiadując się o tym, że to wielce znany Blondy, ponownie wstrzymywali oddech. Potęga samej jego osoby czuła się w powietrzu, aura surowego piękna i dumy. Przy nim ludzie czuli się jak przed obliczem samego Boga i ledwo opierali się pokusie by upaść przed nim na kolana.

 

Ale Riki ani na chwilę nie zmieszał się, otoczony przez spojrzenia tłumu. Wyciągnął rękę i złapał Blondy za ramię.

 

- Ej, stój! – rzucił zdyszany.

 

Momentalna reakcja chóru osądzeń przyprawionych zazdrością i kpinami.

 

- Co z tym gościem?

 

- Kto to do cholery jest?

 

- O czym myśli ten szczeniak? Tak rozmawiać z Blondy...

 

Wyglądało na to, że Iasona ów harmider nie poruszył ani trochę. Nie domagał się on wyjaśnień za tak niewybaczalne chamstwo. W ogóle nic nie powiedział. Tylko lodowate spojrzenie, jeszcze zimniejsze niż przedtem, pytało: Czego?

 

- Co to było? Dlaczego mnie puściłeś? - strzelił mu Riki prosto w twarz.

 

Spokojny, niewzruszony głos Iasona nawet nie drgnął:

 

- Zwykły kaprys.

 

Ale Riki miał już dosyć takiego traktowania. Prychnął z niezadowoleniem. Od tego aroganckiego politowania i oczywistej pogardy robiło mu się niedobrze. Nawet w jego działaniach nie było logiki. Była to instynktowna reakcja niewychowanego dzieciaka ze slumsów.

 

- Nic nikomu nie wiszę. Szczególnie takiemu elitarnemu typowi jak ty. Nigdy w życiu.

 

- Och, czyli znajdowanie win w przysługach to twoje hobby?

 

Skurwysyn! Riki zacisnął zęby w przypływie nieopisanej furii i wbił wzrok w Iasona. Krótkie, nachalne kiwnięcie głową w bok: Musimy pogadać na osobności.

 

Na głos Iason nic nie powiedział. Lecz kiedy Riki odszedł naburmuszony, niewiarygodne, ale Iason, wciąż milcząc, poszedł za nim. Co prawda Riki zrobił to w akcie desperacji, ale wciąż, zaproponował coś Blondy i otrzymał odpowiedź.

 

On tak na poważnie?

 

Riki zaproponował swoje i teraz, gdy Blondy szedł tuż obok, nie pozostawało mu nic innego jak dławić przekleństwa i utrzymywać kamienny wyraz twarzy. Możliwe – ale tylko możliwe – że zaszedł za daleko, lecz teraz nie było już drogi powrotnej.

 

Przepaść nicości między nimi pochłonęła wszystko, co można by było powiedzieć.

 

Comments: 0